Borsucze ścieżki (piątek)
9 października 2020 piątek
Mówiłem, że w czwartki odprowadzam syna do przedszkola, dzieląc inne dni z Małgosią i Mamą? No tak ale dzisiaj wypadł mi piątek. Strasznie to trwało długo. Metki u spodni wszystkie były do wycięcia, tak jakby ich istnienie żagwiło dziecko, z tego tylko tytułu, że są. Do tego zły humor, szary poranek za oknem, brak mamy – ogólna katastrofa. Pod przedszkolem byliśmy koło ósmej, czyli o godzinie, o której powinienem być w pracy. Odrobię w sobotę, w ramach nadgodzin, wiadomo. Ale ciekawa sprawa, że właśnie o ósmej jest największe zagęszczenie samochodów na parkingu przedszkola. Ruszyć się nie da, stoi kolejka nawet na Wrocławskiej wozów z włączonymi migaczami, zdradzającymi chęć skrętu na przedszkolny parking. I to same samochody, o których opowiadają w codziennym magazynie motoryzacyjnym TOK FM Balkan i Paruszewski. Ja gdzieś między nimi z wiernym osiołkiem mam tylko jedną myśl, wątpliwość, kiedy oni kurwa zarabiają na te swoje wypasione limuzyny? Czym zarabiają, że stać ich na to żeby w pracy być o dziewiątej i na spokojnie odprowadzić swoje pociechy, albo że stać ich na to, żeby żony nie pracowały i zamiast używanymi piździkami do odwożenia dzieci ten kilometr z domu przedszkola używały Audi Q8, którego nie potrafią nawet porządnie zaparkować bo za duże. No za co? Gdzie jest ten sad a w nim to drzewo? To nieładne, rewanżystowskie, zawistne uczucie gdzieś się tli na dnie mojego spracowanego mięśnia sercowego, kiedy otwierając drzwi Tymkowi patrzę w te miejsca z których wydrapałem śrubokrętem i papierem ściernym rdzę, zalewając ją ruststopem, żeby osiołek dotrwał do wiosny, kiedy uzbieram może na lakiernika, żeby połatać te wszystkie wżery, żeby osiołek pojeździł jeszcze parę lat. Szybciej będzie wymiana kół, bo jedno jest z opona zimową i naprawa elektryki, bo dzisiaj w krótkiej drodze do pracy dwa razy prędkościomierz spadł mi do zera i wzrósł do normalnej prędkości. Dyskoteka pod deską rozdzielczą się rozwija. To chyba jakieś zwarcie a nie akumulator.
Także myślę jadąc do pracy o różnych rzeczach w tym o tym jak bardzo nie pasujemy do tego przedmieścia Wrocławia, z szeregówką na dożywociu hipotecznym, dwoma używanymi samochodami, rachunkami monitorowanymi przeze mnie excelowskim arkuszem od lat, żeby na wszystko mniej więcej się starczyło, żebyśmy zmieścili się śmiało w wąskim oknie równowagi zobowiązań i przychodów. Zawsze się pocieszam, że przynajmniej mamy bibliotekę, których właściciel Land Roverów Evoque, BMW X5 i Infinity raczej nie mają. Życie jest sztuką wyboru. Ja mam swoje BMW na poddaszu. Licząc po cenach zakupu, nie antykwarycznych, myślę, że wyszła by cena jednego, może nawet ze dwóch takich wypaśnych furek, o jakich mówią z codziennym magazynie motoryzacyjnym TOK FM Balkan i Paruszewski.
Bo ja jestem zbieraczem. Nie jakimś obsesyjnym, ale lubię mieć rzeczy, głównie te drukowane, na papierze. Na przykład od jakichś 20 lat albo dłużej zbieram czasopisma o interesującej mnie tematyce i nie są to czasopisma literackie. Te ostatnie wywożę stale, jeżeli nie są to egzemplarze autorskie, do Niszy, czyli siedziby Stowarzyszenia pod biblioteką miejską w Brzegu i tam raz na trzy lata są porządkowane. Nisza jest w ogóle magazynem na wszystko, takim tymczasowym. Wywożę tam też książki i filmy. Nie tylko ja. Ale co jakiś czas, ktoś z tych książek coś wybiera dla siebie, albo Witek Łoś zabiera do naszego społecznego antykwariatu, zatem trudno ustalić tak dokładnie jaki jest skład księgozbioru w Niszy. Kiedyś chcieliśmy zacząć prowadzić własny księgozbiór współczesnej polskiej poezji. I my byśmy naprawdę to zbierali i archiwizowali, a nie tak jak większość bibliotek, co przyjmie dar, potrzyma trzy-cztery lata i wywali najpierw na kiermasz za złotówkę a jak nikt nie kupi to na przemiał. Tak, biblioteki są współcześnie przedsionkami skupu materiałów wtórnych, szczególnie dla książek niekolorowych, zakurzonych, starych, pożółkłych. Ale to temat na inną okazję, wróćmy do zbieractwa, co wiąże się o tyle, że rok temu, pracując najpierw nad „Palimpsestem Powstanie” a później nad „1939. Apokalipsa. Początek” zdałem sobie sprawę ile tym zbieractwem ocaliłem książek, które dzisiaj są po prostu nie do dostania. Nigdzie. Pochwała zbieractwa i zborszuczenie - o tym tez już kiedyś pisałem, chyba do "Odry".
Z czasopism literackich zostawiam sobie zatem tylko numery autorskie a i pomimo tego i tak już zajmują spory regalik. Niepełny, bo nie trzymam tam książek w których redakcji miałem swój udział czy dużych antologii w których się upchnąłem – np. w „Tekstyliach”. Dużo i mało zarazem. Waga artykułów czy wierszy publikowanych w czasopismach o nakładzie 500 sztuk i czytanych przez – optymistycznie licząc – dziesiątą część czytelników, kupujących powiedzmy połowę nakładu – sami czujecie, że to kwestia problematyczna i wymagająca dogłębnych badań. Samo się nie narzuca.
Natomiast czasopisma o tematyce lotniczej, wojskowej, wojskowo-historycznej, marynistycznej i historycznej zbieram regularnie od dziecka, w tym od 20 lat bardzo pilnie. Może nie nałogowo, ale regularnie. Zmieniają się tytuły, bo wierny jestem raczej, z czasem, autorom i tematom a nie winietom, ale to zbiór spory, narastający od lat 90-tych ubiegłego wieku. Byłby on większy zapewne o jeden czy dwa roczniki dawnego miesięcznika „Morze”, ale w czwartej, może piątej klasie po pierwsze zacząłem wycinać sobie z "Morza” co ciekawsze artykuły wklejając na gumę arabską do wielkich zeszytów w kratkę, tworząc niejako swoje książki, a po drugie w przypływie jakiejś złości, w kłótni z instancją rodzicielską – podarłem wszystkie zebrane i niepocięte numery miesięcznika, rzewnie godzinę później szlochając nad uczynioną samemu sobie krzywdą, i to krzywdą nieodwracalną. Bo tamtych numerów nie da się znaleźć teraz na allegro a co dopiero wtedy. To była jedna z pierwszych w moim życiu lekcji na temat tego czym jest nieodwracalność.
Wiele od tamtego czasu się zmieniło. Nie wycinam ciekawych artykułów czy metryk samolotów lub okrętów, ale zbieram i zbieram. Około 2009 roku, kiedy z kasą było lepiej zwiozłem sporą część kolekcji do introligatora, nieznanego mi wówczas Pana Jerzego, który urzęduje w suterenie przy ulicy Krasińskiego we Wrocławiu. I tak od jedenastu lat spotykamy się raz na jakiś czas w jego warsztacie, gdzie za plecami ma wielką poniemiecką gilotynę, prasę, szuflady z czcionkami do odciskania napisów na okładkach, kleje, płótna, skóry. To miejsce jakby z innej epoki. Mimo pozorów ubóstwa a nawet obskurności, bo w połowie warsztat jest pokryty tynkiem a w połowie tynki są zbite – jest to coś w rodzaju kaplicy, miejsca świętego, gdzie dokonują się tajemne rytuały nad książkami. To niewielki kościół świętego słowa drukowanego. Pan Jerzy natomiast jest jego kapłanem, który zawsze ma czas dla swoich wiernych. Jedną z pierwszych zasad jakie sobie ustaliliśmy, że czas nie ma znaczenia. Zrobi się, jak się zrobi, ma być ładnie i porządnie. Cena jest też drugorzędna, bo robi się długo a Pan Jerzy przyjmuje zadatki, opłaty częściowe, w ratach, tym bardziej, że co oprawi jedną partię, to od razu mu przywożę kolejną – czyli ma moich zakładników. Oprawiłem u niego z 6 albo 7 metrów bieżących, licząc po grzbietach – „Lotnictwa”, „Przeglądu Konstrukcji Lotniczych”, „Skrzydlatej Polski” (nie tej kultowej, która była pachtowym tygodnikiem, ale tej która była miesięcznikiem wydawanym na papierze kredowym), „Techniki wojskowej”, „Poligonu”, „Mórz, statków i okrętów”, „Raportu”, „Mówią wieki” (numery rozproszone, kupuję tylko numery, które mnie interesują tematycznie, nie zbieram wszystkich), ale także wszystkie wydania Muminków, towarzysza mojego dzieciństwa, książkę z 1957 roku – „Port Morski” i wydanie wierszy Anny Achmatowej z Petersburga z roku 1920. Bardzo dobrze się rozumiemy z Panem Jerzym, gdy chodzi o książki. Pytał się wiele razy, upewniał, kiedy oddawałem mu rozsypujące się wydanie „Znaczy Kapitana”, swoim spokojnym, chciałoby się rzec – metodycznym – głosem:
-Ale Pan wie Panie Radku, że mógłby Pan sobie taniej kupić tę książkę w dobrym stanie na allegro?
- Ale wie Pan dlaczego tego nie robię?
- Wiem, wiem, Pan mi nie musi tłumaczyć, ja to bardzo szanuję, ale muszę Pana zapytać, żeby Pan nie miał do mnie żalu
To, co Pan Jerzy wie, a ja tego nie mówię, to moje przekonanie, że istotny dla mnie jest ten, konkretny egzemplarz książki, z którym idę przez życie. Nie chcę innego, ładnego, zadbanego, z obcych rąk. Ten był ze mną od czasu kiedy w gorączce, z zapaleniem oskrzeli, które zdarzało mi się częściej niż okresy bez zapalenia oskrzeli, zaczytywałem go na śmierć łykając ampicylinę, leżąc w łóżku. Książka może nie jest istotą, ale pośrednikiem między istotami, dlatego nie widzę zapewne w niej przedmiotu, ale ją ożywiam, nadaję cechy, dbam i raczej nie umiem po prostu wyrzucić. Kilka razy to robiłem, wywoziłem cudze książki na skup materiałów wtórnych, z mieszkaniach po zmarłych członkach rodziny. Czułem się wówczas jak egzekutor. Mimo, że książka to nie istota.
Dzisiaj znowu byłem u Pana Jerzego, po długiej przerwie. Odbierałem ostatnie roczniki „Raportu”, bo postanowiłem swego czasu już nie zbierać wszystkiego. Uznałem, że jedno pismo o tematyce militarnej dotyczące militariów współczesnych wystarczy. Odebrałem też uratowaną, oprawioną książeczkę wojskową pradziadka Franciszka Szopfa, ur. 1895, zaginiony gdzieś około 1941 albo 1942 roku gdzieś daleko na wschodzie, jeden z nielicznych materialnych dowodów, że w ogóle istniał. Oddałem z kolei numery „nowej Techniki Wojskowej”, której też już nie zbieram, po tym jak redakcja rozpadła i w miejsce jednego pisma powstały dwa. Trzeba było wybierać. Wybrałem i czego już nie zbieram oddałem do oprawy. I tu też jest kawałek lusterka tego BMW X5 czy tam Mazdy X7 albo innego Mercedesa.
Wychodząc z wizytówki zorientowałem się, że Pan Jerzy ma na imię Tadeusz, mimo że na szyldzie widnieje imię Jerzy.
- To po tacie – powiedział z uśmiechem – dlatego Pana nie poprawiam kiedy rozmawiamy, bo mi jest miło. Bo ja po Tacie na drugie mam Jerzy.
- Atczestwo - uśmiechnąłem się - ja też mam atczestwo
- Bo to jest miłe, buduje łączność..
- Tak, ciągłość pokoleń, udział w dziedzictwie...
I znowu nie wyszedłem od razu, bo nie chciało i się przerywać tej niespiesznej wymiany zdań, mimo że wierny osiołek stał na awaryjnych blokując spory kawałek pasa do skręcenia w prawo i musiały go cierpliwie wymijać nie tylko autobusy komunikacji miejskiej ale i te wszystkie Audi, Mazdy, Mercedesy. Niby prosta czynność – odbiór zamówienia i zostawienie poprzedniego, a zajmuje nam zawsze minimum pół godziny. I nie uważam nigdy tego czasu za zmarnowany.
Zaraz potem przeparkowałem samochód do centrum handlowego „galeria Dominikańska” i już na piechotę udałem się w trzy stałe miejsca – Księgarnia „Tajne Komplety, Wrocławski Dom Literatury i redakcja „Odry”.
W Tajnych Kompletach, mimo że nie wyglądam jak Konrad Góra, koledzy zawsze stawiają mi kawę, a tym razem dołożyli mi gratis maseczkę z poezją. Takie moje zyski z bycia społecznym członkiem rady nadzorczej fundacji. Ja z kolei wystawiłem ten jeden, jedyny rachunek na księgarnię w roku, zawsze przed „Syfonem”. To dobry interwał czasowy. Przez rok sprzedały się tym razem cztery książki z oferty Stowarzyszenia na łączną kwotę 56,36 groszy. Niby nic a jednak cieszy.
We Wrocławskim Domu Literatury zawsze zatrzymuję się na biurku sekretarki. Zostawiam coś, nie pytam co się z tym dalej dzieje i lecę. Zostawiłem zaproszenia na Syfon dla Waldemara Mazura i Irka Grina. To szczególny typ komunikacji – zostawianie zaproszeń. Nie chodzi o to, że ktoś z nich skorzysta i zada sobie trud przejechania 38 kilometrów z Wrocławia do Brzegu. Chodzi o to, żeby wiedział, że jest takie miasto a w nim jakieś tam stowarzyszenie i jakaś tam impreza.
No i redakcja „Odry”. Nie wiedzieć kiedy i jak mija 21 lat od poznania się z Jego Orskością Mieczysławem Naczelnym i 18 lat stałej współpracy z redakcją. Wpadam zawsze po numer, biorę jeden dla siebie i jeden dla Stowarzyszenia. I też niby prosta czynność, a zajmuje minimum pół godziny, którego to czasu nie uważam za stracony. Pogawędka - zanikający obyczaj towarzyski tutaj ciągle ma swoje miejsce. Czas na pogawędkę między naczelnym redaktorem a współpracownikiem jest podstawą - jak widać - wieloletniej, obopólnie uznawanej za udaną jak sądzę współpracy. Bogu dzięki, że jest jeszcze "Odra" i stac ją na etat dla redaktora i skromne honoraria dla autorów i współpracowników. Myślę, że pewnie mogłaby staruszka „Odra” zmienić layout, żeby to nie była grafika środkiem i biały grzbiet, ale z drugiej strony, kiedy patrzę na swoje numery autorskie na półce nad biurkiem – myślę o tym jak by się dziwnie prezentowały i że to jednak jest fason, trzymać pewną archaiczną formułę, mimo że naokoło burza grzmi. Bo przecież dostosowanie się jest na dłuższą metę i tak niemożliwe, tak jak ja w wieku 46 lat nie będę się nagle ubierał jak wielkomiejski hipster. To już nic nie zmieni, poza tym że próbującego na silę dopasować się do niepasujących norm i obyczajów – naraża na śmieszność. A w pewnym wieku śmieszność jest chyba gorsza niż śmierć i przemilczenie. Naprawdę, Michał, mówię to serio.
Strzeż się - mówię do siebie pod nosem otwierając drzwi do hurtowni urządzeń niskoprądowych - strzeż się.
O Boże, jak te Znaczy Kapitany były wydawane kiepsko, rany, tak! Rozpadający się, z biblioteczki dziadka. Myślę, że to ostaecznie Borchardt ukształtował we mnie dojrzewające już wcześniej przekonanie, że opowieść jest czymś waznym, że opowiesc dopiero nadaje temu zyciu strukturę, a co za tym idzie, sens.
OdpowiedzUsuńNajgorsze jest to, że ja tej książki w zasadzie już nie pamiętam, tak samo jak "Kapitana Blooda" wydanego w 1957 roku. A Pan Jerzy mówi, że u niego jednak Borchardta nie ma, więc już sam nie wiem czy nie wymyśliłem sobie tej sceny a Borchardt nadal gdzieś leży w płatach luźnych stron, niczym słonina na zimę
Usuń"Borsucze ścieżki" i rozsypujące się karty opowieści. Prawdziwy "Dzikowy skarb" u "Pana Tadeusza" (mój mózg początkowo przeczytał Tezeusza). Tylko to ma sens...o ile cokolwiek go ma
OdpowiedzUsuńTezeusz nawet do pana Jerzego Tadeusza pasuje!
Usuń