esej heroiczny, bazgranie po marginesach (czwartek)



Mniej więcej dwa lata temu pisałem ostatnią notatkę do zbioru notatek, które dzięki zaufaniu i dobremu słowu Jarka Lipszyca, Pauliny Choromańskiej, Pawła Kozioła, cichego supportu Jacka Dehnela, Marcina Zegadły, dzięki dobrej ręce Tomka Bohajedyna - przyjęły postać książki "Palimpsest Powstanie". I chciałem pozornie bez związku z ogólna sytuacją wspomnieć pewną okoliczność z czasu kiedy jednak to jeszcze były notatki na FB a nie książka.
Początkowo nie miałem zamiaru z tego robić książki. Z Powstaniem żyłem od lat, ono we mnie mieszkało, słyszałem głosy, wracałem do pewnych historii, miałem swoich bohaterów, niekoniecznie tych najbardziej znanych, przywoływanych przy kolejnych rocznicach. W ogóle to moje Powstanie - o którym czytałem tyle lat, które odgrzebywałem z filmów, artefaktów - było też inne niż coraz bardziej oficjalna pamięć, oficjalne w dudy dęcie.
Nie odnajdowałem się ani w estetyce zbiorowego palenia rac, ani w atmosferze odwracania głowy, które najkrócej referowało zdanie Jarosława Kurskiego sprzed wielu lat, z jakiegoś wstępniaka "Gazety Wyborczej" na 1 sierpnia. Był tam opis śmierci młodych ludzi przywoływany przez Jana Nowaka Jeziorańskiego w "Kurierze z Warszawy" i puenta redaktora, cytuję z pamięci - "jeżeli to jest moja dziedzctwo, to ja takiego dziedzictwa nie chcę!".
Można tak napisać, można tak uważać, ale od odwracania wzroku treść dziedzictwa się nie zmienia. Ono tam dalej jest.
Zaraz przypominają się słowa wiersza Herberta "Prolog":
"Puste miejsce
lecz wciąż ponad nim drży powietrze
po tamtych głosach
*
Rów w którym płynie mętna rzeka
nazywam Wisłą. Ciężko wyznać:
na taką miłość nas skazali
taką przebodli nas ojczyzną"
Można odwracać oczy i krzyczeć - ja nie chcę, ja nie chcę. Od tego przestaje się opowiadać. A kiedy my zaprzestaliśmy naszej opowieści, te opowieść ktoś przejął, z biegiem czasu przejął coraz bardziej chwacko.
Można było zacząć udawać, że Powstanie to była chwacka zabawa i robić radosne rekonstrukcje historyczne, po których można wstać, otrzepać się z kurzu po udawanych konwulsjach na ziemi i pójść na piwo.
Można było pleść duby smalone o walkach trzeciego pokolenia po AK z trzecim pokoleniem po UB, gdy prosta matematyka wskazuje że w trzecim pokoleniu - dziadków, pradziadków i rodziców to się ma łącznie 14 sztuk, więc z grubsza jest spora szansa na wywiedzenie z tego dziedzictwa dowolnej opowieści.
Ale że jedna strona milczała wyniośle, to druga rozwijała swoją wersję. Żadna z tych dróg nie była moja. Nie mówię, że posiadłem jakąś wiedzę tajemną o tym jak było, jak to mówi młodzież - nie mówiłem jak jest. Mówiłem - początkowo sam do siebie - jak czuję.
Mając lat 40 i 4 postanowiłem zacząć mówić na głos. Zaczęło się.
Najpierw była jedna notatka o Woli, bo Wola była cztery dni po Godzinie "W" i wiele lat jakby nikt nie pamiętał. Wiem, to się zmieniło, ale wiele lat - także w książkach - Wola była pogłosem walki zbrojnej, czasem nawet kwitowana dwoma-trzema zdaniami, które mieściły 40, 50 może nawet 60 tysięcy trupów. W niecałe trzy dni. I zobaczyłem po śladach jakie zostawiali czytelnicy, nieliczni przecież - że coś w tym było ważnego. Bo lajki-nie-lajki, ale to są jakieś ślady ludzkich intencji, odczuć, woli.
Wtedy pomyślałem okej, ma to znaczenie nie tylko dla mnie, co kilka dni coś wrzucę, widać jest jakaś opowieść o Powstaniu, która jest do powiedzenia, jakaś perspektywa, w której ono zaczyna żyć inaczej. Ono, oni, one.
Kiedy zobaczyłem kto zostawia po sobie ślad pod notatką, poczułem już rodzaj zobowiązania. I to, co zbierało się we mnie od dziesiątków lat zaczęło płynąć samo. Rodzina widziała, trochę schodziła z drogi, pracodawca się nie zorientował.
W jakimś momencie, pamiętam nawet kiedy, po napisaniu krótkiej notatki o Eugeniuszu Lokajskim, Powstańcu z kotkiem, napisało do mnie kilka osób, bardzo różnych, z różnych parafii, różnych ideololo - dostałem zdjęcia. Oni też mieli Powstańca z kotkiem blisko siebie. Na biurku w pracy. Ktoś dał siostrze a emigrację razem ze zdjęciami rodzinnymi, w ramce, jakby "Brok" też był członkiem tej rodziny , gdzieś z Dolnego Śląska. I jeszcze koleżanka ze skrajnego lewo-lewo - napisała "respekt za to co piszesz, rób tak dalej".
Zdałem sobie sprawę, że w moim małym świecie, w małej społeczności - od prawa do lewa - skupionej wokół tej opowieści wtedy, dwa lata temu wydarzyło się coś ważnego.
Spotkaliśmy się. Spotkaliśmy się w historii i ona, opowiedziana na nowo była znowu nasza. Wspólna. Bez szczekania, warczenia. Miałem wrażenie, że znowu pali się jakiś ogień między nami, wokół jest krąg, który nie wyróżnia, ale wchłania, przyjmuje każdego na takich samych prawach. I lewaczka i prawak i ja sam, opowiadający historię młodości, odwagi i piękna przeciwstawionego nagiej, okrutnej opresji, śmierci, niewoli, nieprawej władzy. Mieliśmy znowu wspólną przestrzeń i oni, one tam były z nami.
Niby nic z tego więcej nie wynikało, ale takie poczucie mi zostało (nie wiem jak innym uczestnikom i uczestniczkom ówczesnym i późniejszym, których w tę opowieść wciągnąłem) - że mam prawo do swoich bohaterów i bohaterek. Mogę wymawiać ich imiona głośno i wyraźnie.
Zrozumiałem teraz do czego to jest nam wszystkim potrzebne. Krąg, wspólna historia i poczucie, że mamy prawo do naszych bohaterów i bohaterek. Nikt nie ma prawa nam ich zabierać albo podmieniać.
A zdjęcia?
Dla przypomnienia - Eugeniusz Lokajski, "Brok" z kotkiem.
I tak nie-przypadkiem jest na nich Wanda Traczyk, "Pączek" Powstanka Warszawska, ciężko ranna na Powiślu 6 września 1944 - wraz z małpką Peemek, którą postanowiła podarować rodzicom niepełnosprawnych i samym niepełnosprawnym protestującym w sejmie w roku 2018. Tak przy okazji - nie wpuszczono jej wtedy do sejmu, wiecie?
Tak, mamy prawo do naszych bohaterów.



Komentarze

Popularne posty