I still haven't found what I'm looking for (sobota)
10
października Sobota
Pytacie często w listach, kiedy ja to wszystko ogarniam, skąd mam energię i czas. Odpowiedź jest prosta, nie ogarniam, a energia jest raczej błądząca niż nieogarniona. Tak, to bardziej przypomina udawanie, że jest mnie więcej, niż jest mnie w istocie. Moje skojarzenia zawsze biegną w stronę czołgów, także i tym razem. To, co zmieniły czołgi i w ogóle jednostki szybkie na polu walki, to fakt, że mogą pojawić się kilka razy w różnych miejscach, zrobić swoje i znowu się przenieść gdzie indziej, podczas gdy przeciwnik, ograniczony na przykład wytrzymałością nóg piechura nie ma szans manewrować siłami i pobity w jednym miejscu nie wyłoni się dwadzieścia, trzydzieści kilometrów dalej. Mnie jest mało, ale tymi manewrami wydaje się, że jest mnie więcej, ale to nieprawda. No i nie ma nic za darmo. Ceną jest sen, nadwaga, życie towarzyskie, którego w zasadzie nie posiadam, a ściślej posiadam w stanie cząstkowym, korespondencyjnym, wirtualnym. Cenę płaci też moje granie. Z kumplem basistą umawiamy się na dwugodzinnego jama od pół roku, a wcześniej umawialiśmy się kolejny rok. Na małą flaszkę z sąsiadami, których autentycznie lubię – układamy się też ponad rok.
Jedno czego staram się pilnować, to żeby rodzina nie płaciła zbyt wiele, żeby dzieci mnie widziały, mogły na mnie liczyć, żebym był obecny. Żebyśmy mieli swoją historię. Swoje mamrotki.
Nie czytam też wcale tak dużo,
jakby chciał. Głównie nie czytam. Układam książki w stosach w różnych
miejscach. Przy łóżku, przy biurku, na szafkach, bo łudzę się, że póki nie na
półce, to pilne do przeczytania. Ale nie mam za wiele czasu na czytanie a
ściślej muszę decydować co robić z tym czasem zupełnie wolnym, tym kiedy dzieci
śpią i obowiązki domowe, zawodowe mniej więcej opędzone. Czytać, pisać, grzebać w papierach Stowarzyszenia czy jednak oddać się jakiejś drobnej przyjemności rozprężającej umysł - na przykład zagrać partyjkę w World of Tanks. Taka trywialna rozrywka w niewielkim wymiarze jest potrzebna, żeby jednak nie popaść w obłęd i zbytnią powagę. Także z tym czytaniem jest tak, że głównie mam poczucie winy wobec książek, którymi się otaczam. I próbuję je czasem spłacić, odegnać.
Pewnie łatwo zauważyć, że pisze dużo, ale z czkawką, w napięciu. Bo piszę w odcinkach, nie za jednym przysiadem. Piszę w domu, kiedy złapię dwadzieścia minut , w pracy często na ekranie mam otwarte pliki wordowe i dopisuję zdanie, dwa, trzy. Ból w tym, że w pracy w darmowym edytorze nie działa moduł sprawdzania pisowni, więc muszę czasem zrzucić większy kawałek tekstu i przepuścić przez coś co ma taki moduł. I otóż FB ma taki moduł i bolgger też ma taki moduł. Stąd też prowadzę dosyć marginalne życie ukryte. Wydaje się, że wszystko jak już coś napiszę to publikuję. Nie ciułam wielkiego tekstu w ciemnościach by nagle ogłosić książkę. Tfu, co ja gadam, posłać do wydawcy i po trzech latach tułania się od jednego do drugiego coś wydać. Ogłosić. Łukasz Orbitowski może albo Szczepan Twardoch wrzucić na profilu fejsowym zdjęcie ostatniej strony czy strony tytułowej. I można powiedzieć, że tak, książka jest zapowiedziana. Moje zapowiedzi niewiele znaczą, bo funkcjonuję, jak zresztą 95 procent piszących w niszy nisz, marginesie marginesu. Zatem nie ogłaszam, bo nie mam czego. Jestem taki rzeźbiarz z jarmarku folklorystycznego, na żywo rzeźbię świątki, dziady i inne takie z tego co mi wpada w rękę. Autor słów nieznany, muzyka ludowa.
Także nie piszę najpierw w zaciszu domu, żeby nagle
z hukiem ogłosić dzieło, bo nie mam tak długich odcinków czasowych do dyspozycji. Myślę na
głos, piszę na głos, wrzucam rozproszone fragmenty na różne strony, profile FB, tutaj, czasem coś zapiszę do zeszytu i kiedy przychodzi czas
uparcie klajstruję, kleję, zszywam. Jeżeli tego ściegu nie widać, no to się
cieszę. Ostatecznie taki peruwiański statek „Yanvari” wysłano ze stoczni w Anglii na jezioro
Titicaca w kawałkach po 20 kilogramów, bo więcej nie były w stanie unieść lamy w karwanach z Arica do Puno. A lama, powiadają miejscowi, jak wrzucisz jej za
dużo, to po prostu usiądzie i nie pójdzie. I ja mam tak samo. Niosę ten okręt w
kawałkach – akapit, dwa, trzy, pięć zdań. Piszę w pracy w przerwach między klientami, piszę w domu kiedy synek idzie się kąpać, albo kolej mamy w usypianiu, noszę ze sobą wszędzie coś do pisania w ostateczności wysyłam sam do siebie smsa. Sporo tego gubi się po drodze, ale
koniec końców chodzi o to, żeby nie było widać nitowania i linii spawu. Owszem,
to trwa, jest męczące i chciałoby się inaczej niż metodą ścibolenia, fastrygi,
ale się da.
Nie każdemu gatunkowi takie pisanie służy. Tak mogę
po kawałku pisać „Korespondencje” dla Warbooka, przy okazji niech błogosławiony
będzie ów wydawca, któren mnie dźwignął
z niewoli niszy, ku zaskakującym krainom i niechże pozdrowiona będzie nigdy
chyba przeze mnie nie widziana na żywo Karina Stepmel, cicha sprawczyni tej
transmigracji.
No właśnie, ale kolejnej „Transmigracji” w ten
sposób nie napiszę. To inny typ pisania wymagający wciągnięcia się w rytm zdań,
obrazów, zaśnienia, zaczadzenia światem tworzonym, stającym się i rozpadającym.
Do tego trzeba pewnie znowu jakiegoś wyjazdu na Gotlandię, odczyszczenia,
całkowitego wymiecenia umysłu z bieżących notatek, zadań, spisów czynności.
Ostatecznie „Transmigrację” zacząłem pisać właśnie tam, a ściślej nie tyle
zacząłem pisać ile przygotowałem dla niej miejsce nie wiedząc co czynię. Bo późnym latem i jesienią
2013 roku na Gotlandii w zasadzie nic nie napisałem, nawet pół słowa. Wstawaliśmy koło
ósmej, jedliśmy śniadanie w budynku bibliotecznym, potem szliśmy na koc na
trawnik koło Nordenklint posiedzieć, poczytać, podrzemać, potem na jakieś zakupy, czasem na spacer do portu
popatrzyć na jachty albo sprawdzić jakie to wycieczkowce tego dnia przybiły do nabrzeża, wieczorem zaś na laptopie puszczaliśmy sobie kolejne sezony Monty
Pythona. Bez poczucia winy. Lena Pasternak mówiła to ze kilka razy, opisując swoją misję, że ona nie
jest od rozliczania pisarzy z ilości postawionych w czasie pobytu znaków. (Słyszycie
to w tym ministerstwie? Hej, tam w Polsce?). Bo ona nie wie co, komu jest
potrzebne, mówiła. Te dwa domy to stworzone warunki i czas, a każdy wie
najlepiej jak go wykorzystać, intuicja mu podpowie. Teraz kiedy na tamten pobyt
nałożyła się klisza tego co opisałem w „Transmigracji”, a na to co napisałem
nakładały się klisze z pobytu w 2009 i z dwóch przypadkowych zawinięć raz s/y „Mokotów”
w 2004 i raz s/y „Marsik” w 2006 – łatwo jest zapomnieć, że tamten pobyt był
pełen słońca, powietrza i przestrzeni. Nic się nie kłębiło, nie napierało.
Przeciwnie. Wielkie wietrzenie mózgu.
Mieliśmy samochód, zatem go używaliśmy.
Odwiedziliśmy cztery krańce wyspy wysunięte najdalej na wschód, zachód, północ
i południe. Byliśmy na Farø, wpadliśmy przypadkiem na koncert Barbary Hendricks
w maleńkim kościółku w miejscowości Öja, byliśmy na cmentarzysku Trullhalsar,
odwiedziliśmy kilka wiosek rybaków, w jednej kupowaliśmy świeżo wędzone flądry
z pieprzem. O, przepraszam, wpadam jednak w ten kanał, że jak pisarz albo
pisarka zaczną pisać dziennik to zaraz tak zwana uroda świata im miga przed
oczyma i chcieliby jakoś ją opisać, przywołać i wychodzi na to, że czytelnik
zaraz dowiaduje się co i gdzie jadł lub jadła ten i owa. Te flądrę z pieprzem
zapamiętałem dlatego, że w całej wiosce było pełno pozamykanych drewnianych
skandynawskich domków i tylko jeden był otwarty i tam sprzedawano właśnie ryby
z połowu i takie wędzone. A nas nie bardzo było stać na jedzenie czegokolwiek w
restauracjach, bo stypendium to obejmowało głównie miejsce pobytu i dosłownie garść koron
na opłacenie części kosztów podróży. I ten domek, buda przy domku z rybami,
pomyślałem, kurczę, bądźmy jak ci pisarze, weźmy zjedzmy coś miejscowego, żeby
jakoś zachować od zapomnienia te miejscowość. Najlepsze jest to, że tej nazwy już nie pamiętam, a nazwałbym ją
jakoś tak jak Krysuvik, tak jak kawałek prozy Huberta Dobrzanieckiego albo równie
dobrze jakiś postrorockowy kawałek Sigur Ros. A ta wioska nazywała się na pewno
inaczej. Może Lickerhamn? Chociaż chyba była bliżej Visby. Nie pamiętam. No i
tam kupiliśmy te flądrę z pieprzem. Było wysokie, chłodne niebo nad nami,
brązowe domki rozsiane po zboczy, kamienista plaża, ostroga falochronu i wiatr,
który pasuje bardziej do zimy niż lata. Od tamtego czasu ukułem taki
frazeologizm, „szwedzkie lato”, na znak tego stanu chłodnej wietrzności, pełnej
słońca i z temperaturą nie przekraczającą piętnastu stopniu w miejscach
osłoniętych od wiatru. Snuliśmy się po wyspie, oglądaliśmy jakieś lokalne
wiejskie ekspozycje, muzea, jechaliśmy kolejką wąskotorową i bardzo dużo
patrzyliśmy w dal, nad dachami miasta w morze. Codziennie coś, ale żadnego
pisania, nawet czytania niewiele. Dużo przestrzeni i kolorów północy
stonowanych, nie żądających dla siebie zbyt wiele uwagi.
Potem był gwałtowny powrót, trochę jak zdarzenie z
pociągiem, polski prom, z portem macierzystym w Nassau, jakby ktoś nie
wiedział, stolica Wysp Bahama, potem te cholerne plaże, które po kilku
tygodniach kamienistych, surowych wybrzeży Visby wydały się ciepłe, przytulne,
jasne. Po prostu piękne. A potem nagle dwa lata pisania, jak w ciągu.
No tak chyba najlepszy powód, żeby pomyśleć o
powrocie do Visby.
Właśnie. Są miejsca o których myślę, że mógłbym do nich pojechać, czasem nawet myślę, że mógłbym „pojechać, znów”. Ale są takie, do których chciałbym w r ó c i ć , czyli jakby znowu być u siebie. Gotlandia i Visby jest jednym z takich miejsc.
Oczywiście nikt mnie ostatnio nie pytał, jak ja daję radę. To tylko drobna kreacja, potrzebna mi do tego, aby dzisiaj, w tę sobotę, szczelnie wypełnioną szczebiotem dzieci i bólem głowy wybrać się gdzieś tam.
A
ogólnie – nie, nie daję rady.
Komentarze
Prześlij komentarz