Trzy razy "nie" albo cała jaskrawość niszowego wydawcy&autora. (wtorek, popołudnie)
6 października 2020, wtorek, popołudnie
Pomiędzy zamówieniami, w chwilach kiedy nie nawiedza nas żaden klient hurtowy ni detaliczny posyłam książki do druku. Tak to jest. Nie pracuję na etacie. Pracuję społecznie. Jestem w tym ze 30 lat, w literaturze, społecznie pracuję dla niej chyba nie mniej niż 20. Z rożna intensywnością, bo czasem muszę coś zarobić, a czasem chcę coś zarobić. Taka przypadłość.
Zatem 22. Konfrontacje Literackie w Brzegu, imprezę, która odbywa się za ułamek środków jakimi przez lata dysponowało Biuro Literackie we Wrocławiu chcemy uczcić w tym roku czterema premierami książek z wierszami. Nie wiem czy się uda, bo dwie książki ledwo co trafiły do drukarni, droga dwóch jeszcze trwa. Na pewno jednak nic w tym roku już więcej nie wydamy. Październik to ostatni sensowny termin dla jakiejkolwiek książki w tym kraju. Z wielu powodów po październiku wydawanie książek nie ma sensu.
Na przykład nie dalej jak na przełomie stycznia i lutego tego roku od pewnej firmy dystrybucyjnej z którą nawiązujemy trzeci rok współpracę i coś nie możemy nawiązać - dostałem „propozycję zwrotów”. Propozycja obejmowała, kurwa, wszystko co tej firmie wysłaliśmy, także książki, które wyszły przesyłkami kurierskimi 19 i 21 grudnia roku poprzedniego. Odpowiedziałem wówczas bezczelnie kontrpropozycją, żeby łaskawie jednak się nie wygłupiali w tej firmie i czegoś, czego nawet nie spróbowali sprzedać, jednak nie odsyłali, bo a nóż, widelec ku obopólnemu zaskoczeniu te 10 czy 20 egzemplarzy, każdego tytułu, które biorą zejdzie. Znaczy sprzeda się. W odpowiedzi przeczytałem, że propozycja nie podlega negocjacji. Zadzwoniłem do pańci z marketingu i zapytałem czy wie co oznacza słowo „propozycja” i skoro składa się nam propozycję nie odrzucenia? takie coś, powiadam tej pani, to nie jest propozycja tylko żądanie albo ultimatum. Tak to się nazywa. propozycja z definicji nie jest obligatoryjna, bowiem jest propozycją. A tę można przyjąć albo nie.
- Propozycja nie podlega negocjacji, bo się nie sprzedaje – odpowiedziała mi pani, a ja oniemiałem. W pierwszej chwili nie zrozumiałem czy propozycja im się nie sprzedaje czy coś innego, a kiedy zrozumiałem odparłem tylko, że współpracujemy z kilkoma firmami i tym innym firmom się jednak sprzedaje, a nawet, o , właśnie, powiadam, pakuję dotowarowanie dla jednej z tych firm, co było prawdą i kłamstwem zarazem. Prawdą, bo rzeczywiście pakowałem coś takiego, ale kłamstwem bo zamówienie ponowne obejmowało ilości od 3 do 15 egzemplarzy wybranych tytułów. Tak. Taka jest sprzedaż w niszy, wy którzy się łudzicie, że wyżyjecie z ceny okładkowej swoich książeczek z wierszami, które sami lekceważąco nazywacie „tomikami”. Zatem Pani powtórzyła swoją propozycję i zapytała czy się zgadzam, a ja zapytałem po co głupio pyta, skoro nie mogę się nie zgodzić bo książki już pewnie są spakowane w paczki, na co ona powiedziała, że takie mają procedury, więc powiedziałem żeby robiła co jej procedura podpowiada i wstydu oszczędziła, a ona zapytała jeszcze raz czy się zgadzam, więc odpowiedziałem że nie, bo ta propozycja jest niedorzeczna, szczególnie wobec książek wysłanych do firmy 19 i 21 grudnia, ale rozmowa nie jest nagrywana, więc może równie dobrze poświadczyć, że powiedziałem "tak", a skoro nasza współpraca w najbliższych dniach i tak nie będzie istniała – cokolwiek powiem lub nie powiem – nie ma najmniejszego znaczenia.
Tak, książki wróciły. Kiedy wyszła książka Roberta Kowalskiego mimo wszystko wysłałem kilka sztuk do tej nieszczęsnej firmy co ja tak procedury obsiadły, że ani zipnąć – ostatecznie umowy dystrybucyjnej nikt nie wypowiedział. Ledwo wysłałem a zadzwoniła znowu jakaś pani, ale inna, że ona chciałaby zapytać dlaczego trzymamy książki u ich konkurencji a ona ma na stanie u siebie tylko jeden tytuł, właśnie „Wieszczów’ Roberta Kowalskiego. Podałem imię i nazwisko pani z którą wymienialiśmy uprzejmości na przednówku roku oraz przebieg tej wymiany. Zdziwiła się i powiedziała, że teraz to ona będzie sprawować nad nami opiekę. I zamówiła te same książki, które nam jej firma odesłała w styczniu. Czy tam w lutym. Kurierzy zarobili, drukarze zarobili, a myśmy trochę się namachali pudłami. Super.
Ale wracając do meritum – książka wydana w grudniu lub listopadzie w ciągu kilku tygodni staje się książką starą. Jej rozsyłanie krytykom, redakcjom, pomijając fakt, że bez cenzusu nominacji, nagrody i tak pewnie nikt albo prawie nikt tych książek nie czyta w szacownych redakcjach – to wszystko nie ma sensu, bowiem wysyła się książkę, która nawet nie w styczniu, ale już około wzmożenia świątecznego, koło połowy grudnia, jest książką zeszłoroczną. I ginie bez śladu.
Mówię to i piszę jako autor zbiorów wierszy „Abdykacja”, „Inne bluesy” wydanych w końcu listopada i grudnia odpowiednio 2013 oraz 2015 roku – z dumną ilością zera recenzji czy omówień w ciągu kolejnych lat; jako autor książek – „Dzienniki Zenona Kałuży” i „Kwestionariusza Putinowskiego” - wydanych w listopadzie odpowiednio 2017 i 2018 roku – z dumną ilością po jednej recenzji na tytuł w kolejnych latach; wreszcie książki „Palimpsest Powstanie” wydanej na papierze w grudniu 2019 roku i prozy „Transmigracja” także wydanej w grudniu 2019 z dumną ilością odpowiednio zero oraz jednej recenzji w ostatnich miesiącach. Zgłaszanie nieczytanych, nieobudowanych wianuszkiem recenzji i materiałów prasowych książek do tych wszystkich kapituł nagród jest ostatecznym gwoździem do trumny i eliminacją ich z obiegu czytelniczego.
Oczywiście w niszy, w której jestem powody takich terminów edycji książek są dosyć oczywiste – terminy realizacji zadań publicznych i temu podobne formalne dyrdymały. Nigdy nie zapomnę umowy z pewnym publicznym mecenasem na realizację projektu wydawania kwartalnika literackiego, trzech numerów w danym roku podpisaną… w końcu sierpnia z terminem rozliczenia do połowy grudnia. Ni mniej nie więcej tylko mieliśmy wydać trzy numery kwartalnika – we wrześniu, październiku i listopadzie i rozliczyć projekt jako zrealizowany. Czyli z kwartalnika z powodów wymogów formalnych miał się zrobić nagle miesięcznik. Po niemal roku przerwy od ostatniego numeru, bo nie szło potem z dotacjami. Myślę do dzisiaj, że wszyscy - i ci urzędnicy instytucji publicznej i my w powiatowym mieście - mieliśmy świadomość, że to jest pic na wodę. I od tamtej pory nigdy mnie już nie zdziwiły numery pisma literackich datowane na przykład na "zima 2012" znajdowane jako nowości w empiku w maju roku 2013. Można powiedzieć, znam ten ból, sam byłem matką.
A zatem nie, nie, nie po trzykroć nie. Po pierwsze - nigdy więcej nie będę robił czasopisma, sześć lat pisma „Red.” wystarczy mi na całe życie. Po drugie nie - nigdy więcej nie będę wydawał książek naszym autorom i autorkom w listopadzie czy grudniu. I po trzecie nie - nigdy już nie dam się wtłoczyć sam w ten całun zapomnienia i nie pozwolę sobie na wydanie książki w listopadzie czy grudniu danego roku. Nie ma mowy. Koniec. Mam 46 lat, z czego piszę lat 30, publikuję lat 27 i wystarczy tego tałatajstwa.
I taka jest tutaj
Cała jaskrawość.
Komentarze
Prześlij komentarz