Tylko apokryf (niedziela)

 



11 października, niedziela


Po długiej przerwie poszliśmy do kościoła, trochę z obowiązku, gdyby nie on, pewnie zostalibyśmy dzisiaj w domu albo korzystając z w miarę słonecznej pogody udali się gdzieś na wycieczkę krajoznawczą w okolice. No ale nic, poszliśmy. Kościół parafialny, ale przy zakonie, zatem powinien być z tych lepszych, znośniejszych. Musiałem chyba odwyknąć mocno od kościelnej mowy i obyczaju, bo miałem wrażenie, że w mowie sprawującego rytuał było tyle drewna, że można by tartak założyć. Organy praktycznie zagłuszały chórzystę, nie mówiąc o wiernych. W związku z tym, że msza była na nietypową godzinę i wiązała się ściśle z kombajnem chrzcinowym, który miał objąć na raz piątkę lub szóstkę dzieci - zachodzi też podejrzenie, że spora część tak zwanych wiernych po prostu nie wiedziała co i jak śpiewać, tacy typowi polscy katolicy płaskoobrzędowcy. Ze mną zresztą między nimi o ile nie na czele, bo niby wiem co gdzie i kiedy, ale jakaś niemoc mnie dopadła i z ulgą uznając, że maseczka nie zdradza mnie przed bliźnimi – oddałem się błogostanowi w którym myśl ma błądziła swobodnie i pozwalałem sobie na zgoła abnegackie milczenie w wybranych momentach liturgii. Coś z tej atmosfery mi się udzieliło. I do tego to kazanie, takie jak wiele innych, z nadużywaniem osoby pierwszej liczby mnogiej, to kapłańskie, księżowskie „my”, które nie wiadomo kogo w zasadzie obejmuje czy jest faktyczne czy postulatywne, wywołujące ziewanie, poczucie już spełnionego obowiązku, dokonanego wywiadu, domkniętej refleksji.

„My” zresztą, być może za sprawą wszechobecności kultury księżowsko-pambukowej w Polsce, wkradło się w wiele rejestrów języka polskiego, mowy naszej ojczystej. O proszę jak ładnie. To i krytyki literacki i akademik napiszę w swoim dziele genialnym, iż „widzimy, czytamy, rozumiemy” i polityk sztachnie się w przemówieniu. Nie ma nikogo, kto mógłby rzucić w kler kamieniem. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku.



I te śpiewy. Są dosłownie pojedyncze pieśni kościelne, katolickie, które autentycznie są dla mnie świadectwem czegoś wielkiego. Może talentu, może wiarygodności, może nawet jakiegoś transcendentalnego tchnienia. Kilka sztuk na setki, setki pieśni jęczanych, stękanych po polskich kościołach. A nawet jeżeli śpiewanych z entuzjazmem, to zazwyczaj przez dziatwę i od tego nieznośnie infantylnych w formie przekazu. Dlatego poza psalmem i alleluja alleluja, względnie ojczenasz w zasadzie do śpiewania gęby nie otwieram w kościele, bo nie znoszę tego co miałbym śpiewać. I nie wiem z czego się to bierze, że tam gdzie trzech prawosławnych bywa, że już jak chór zabrzmią i coś w grdyce ściska a tutaj cały kościół owieczek i faktycznie beczy to, meczy jak trzoda kopytna prowadzona na redyk. Rozumiem. Redyk to tradycja, nieskoordynowane beczenie owiec – też.

Gdyby doszło kiedyś do fuzji, połączenia, zgody rodziny chrześcijan to lubię sobie upraszczająco myśleć, że prawosławni wnieśli by piękno śpiewu, liturgię, ikonę, protestanci skupienie na studiowaniu Słowa. Kłopot mam z tym co mogliby oryginalnego wnieść katolicy. Kult maryjny? Chorał gregoriański, którego nikt nie wykonuje? Struktury władzy, hierarchię, infrastrukturę, kasę? Myślę tutaj zdecydowanie pozytywnie, zakładając milcząco, że synergia dotyczyłaby tylko pozytywnych aspektów wiary i religii.

Błądząc dalej myślą czystą, umysłem w minimalnym stopniu czymkolwiek zajętym zadumałem się też nad tym chrztem, jak to jest jednak dziwnie pomyślane, że pierwszy sakrament przyjmuje dziecko bez świadomości, tego co przyjmuje. I dlaczego to jest takie ważne, żeby jak najmłodsze zostało ofiarowane. Ja nawet rozumiem, że to nie jest stricte chrześcijański czy katolicki wynalazek, ale nie rozumiem tej kompulsji. Sam poprosiłem o chrzest jako dziecko, ale mające siedem lat. Myślę, że i tak za wcześnie. Oczywiście znam doktrynę i rozumiem, że chrzest jest po to by zerwać te straszne okowy, by dziecko nie trafiło w razie czego do otchłani niewiniątek. Chociaż dlaczego niby dzieci, kompletnie pozbawione możliwości moralnego osądu swoich uczynków, mające zerowy wpływ na swój los miałyby przez zaniedbanie dorosłych trafiać do otchłani? Być skazane na wieczne ciemności, które na przykład nie byłyby dane zatwardziałemu ale skruszonemu pod koniec życia zbrodniarzowi? Co to w ogóle za konstrukcja? Nie wydaje mi się by jakoś dała się wywieść z Biblii nazbyt wprost. Chociaż mogę się mylić, bo nie wszystko się tak samo pamięta, ale nie przypominam sobie nic takiego. Z drugiej stronę nie takie szantażyki tam mają miejsce i nie takie potworności z zakresu etyki się zdarzają. Pewnie dlatego wolę myśleć o Biblii jako o niedokończonym wciąż świadectwie ludzkiego ducha poszukującego, a zatem nieuchronnie co i rusz błądzącego, w drodze ku transcendencji niż jako o słowie objawionym. O czymś absolutnym. Ale dalej myśl błądząca mnie poprowadziła, że skoro większość ważnych sakramentów po raz pierwszy większość katolików przyjmuje na różnych etapach bycia dzieckiem, człowiekiem niedojrzałym i nieuformowanym, to i przygotowanie do nich musi być dostosowane do poziomu intelektualnego odbiorcy. Może stąd często ten rażący infantylizm języka, przejawów życia, odruchów, gestów towarzyszący życiu duchowemu. Gdyby tak umówić się, że spokojnie, nie ma żadnej otchłani dla dzieci, a decyzja pełnego przystąpienia do wspólnoty musi być podejmowana przez ludzi dojrzałych emocjonalnie, duchowo, intelektualnie – rzeczywistość wiary i wiernych byłaby jednak inna? Chrzest, komunia byłyby dla dorosłych a nie dla dzieci. Albo dla dzieci jedynie w drodze wyjątku.

A kysz heretyku, a kysz. Tak sam sobie mówię pod nosem, czego nikt nie widzi pod maseczką.

Lubię tak błądzić. Nic nie poradzę też, że nie wersje kanoniczne, ale apokryficzne dawnej historii o Nazarejczyku mnie pociągają, zdają się przełamywać sztampę, wapno i gruz potocznych skojarzeń. Kiedyś miałem nawet rekonstruować program poezji neopakryficznej. Zdążyłem tylko rzucić hasło, nie zdążyłem tego domyśleć, dociąć, wypolerować. Pozostało to jako jeden z wielu pomysłów na doktorat, ważny artykuł krytyczno-literacki. Coś wokół tego chadzało w poezji, nie ma co ukrywać. Wyśmiewany w roku 2008 neomesjanizm, plany neomesjanistycznej antologii, pismo apokaliptyczne ’44 – tam była jakaś energia. Ale potem spadł Tupolew, potem chłopcy od neomesjanizm z marginalnych proroków, wyśmiewanych jurodiwych stali się dziennikarzami nowej ery w polskiej polityce i sprawa się rozeszła, przestała być potrzebna. Ale poezja, poetyka nowego apokryfu jako pewien szczególny projekt pracy dla wiersza – to dalej mi się wydaje być żywotne. Tylko trzeba to złapać jeszcze raz, nazwać, opisać, kto wie co by z tego wynikło. Apokryf to przestrzeń otwarta. W niej się mogą spotykać bardzo różne wrażliwości i każda jest równoprawna. Tutaj szybciej wierzący dogada się z ateistą. Potencjalnie. Być może. Prędzej tutaj niż w kruchcie.

Ogłoszenia duszpasterskie wyrywają mnie z błądzenia

 

A kysz heretyku, a kysz. Tak sam sobie mówię pod nosem, czego nikt nie widzi pod maseczką i uśmiecham się przy tym diabolicznie.

Komentarze

  1. Kiedyś jakość tych polskich śpiewów uderzyła mnie podczas bytności w kościele na wyjeździe. To zaowocowało takim wierszem: http://www.elkaone.lipinscy.net/saint-anne-de-agadir/

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty