Wierny osiołek (czwartek)

 




8 października 2020 czwartek


W czwartek mam dwa rytuały. Odprowadzam Młodego do przedszkola, co zawsze kończy się spóźnieniem do pracy, czyli wykorzystaniem pół godziny z nadgodzin, których i tak co miesiąc składa się sporo, więc niby żaden problem. Tym bardziej, że żeby zdążyć na cotygodniowe spotkanie Stowarzyszenia i tak wykorzystuję kolejną godzinę albo półtorej z nadgodzin wychodząc z pracy przed czasem. Do Brzegu jadę półtorej godziny z Wrocławia. Muszę się przebić przez jeden korek na Traugutta, drugi na wylocie w miejscu gdzie Krakowska przechodzi w Opolską i potem trzeci na światłach przed Siechnicami i jeszcze czwarty, krótki na światłach wlotowych do Oławy. Odległość 38 kilometrów, średnia prędkość łatwa do wyliczenia, ale rzadko korzystam z pociągu. Raz, że trzeba je łączyć i jak jeden się spóźni to plan podróży się sypie, dwa, że covid, trzy, że często targam jakieś kartony w jedną lub drugą stronę, bowiem prezesa Stowarzyszenia poznaje się po ilości kartonów z bagażniku. Zatem w jedną około 90 minut, w drugą mniej, około godziny, bo też i nie muszę jechać przez Wrocław, skręcam w Oławie w boczną drogę i jadę przez Jelcz i dalej przez inne drobne miejscowości, aż pod sam dom. To, że spotkania od kilku lat są zawsze w czwartek, że przyzwyczaiłem do tego rodzinę, pracodawcę i samo Stowarzyszenie uważam za swój wielki sukces. Uważam, że dzięki temu od lat nie zdarzyła się sytuacja, że na umówionym spotkania prezes był sam. Kiedyś zdarzało się to regularnie co kilka miesięcy. Te święte czwartki mają już kilka lat. Zapytacie jak bywało wcześniej? No najróżniej. Będąc w większości na studiach umawialiśmy się na przykład w soboty. Tak gdzieś te 20 lat temu. Sobota była dobra bo studenctwo zjeżdżało do domu. Ale kiedy poszliśmy do pracy, a niektórzy założyli rodziny, okazało się, że takie rzeczy lepiej załatwiać w dni robocze. Czasami próbowaliśmy się umawiać płynnie, w każdym tygodniu w inny dzień, albo jak nie było nic do roboty – to spotkać się raz na dwa tygodnie. To bardzo źle pracowało. Dopiero jednak kiedy zostałem znowu prezesem Stowarzyszenia – czyli około roku 2011 podjąłem prostą, ale do tej pory niepodjętą decyzję, że musi być jeden dzień w tygodniu, prosty do zapamiętania o prostej godzinie zaraz po pracy, żeby wbił się w rytm, rytuał. Nawet kiedy nie ma nic do roboty. I tak od 2011 są czwartki w niszy, piwnicy pod biblioteką w Brzegu. Paradoksalnie ta regularność zbiegła się z moją wyprowadzką z Brzegu, najpierw do Wrocławia, potem pod Wrocław do Kiełczowa wzmiankowanego w tytle tego bloga. Opór materii, trudność, przeszkoda okazuje się znacznie lepiej motywować niż pełen komfort, jak wtedy gdy mieszkałem w Brzegu, po prostu. Teraz nie mieszkam i prowadzę bardzo pilnie i regularnie prace tej kilkuosobowej grupy na rzecz lepszego świata na poły na odległość, paląc co tydzień jakieś 7, 8 litrów benzyny moim starym Fordem Fusion, odziedziczonym po Mamie.


Najgorsze w tych jazdach jest to, że nie mam w samochodzie sprawnego źródła muzyki. Radiomagnetofon zepsuł się wiele miesięcy temu, a nowy z instalacją pewnie by kosztował kilkaset, może nawet tysiąc złotych. I ciągle jakieś inne wydatki są na topie a nie sprzęt grający do samochodu. Drugiego naszego samochodu, bo mieszkając na przedmieściach metropolii wrocławskiej musimy mieć dwa samochody, inaczej się nie da. Transport publiczny istnieje ale tylko do granic miasta, więc trzeba mieć sposób by je szybko osiągnąć a nie jest to łatwe bo miasto rozwiązuje sobie problem porannych korków tak, że ustawiło ludziom jadącym z miejscowości satelickich do pracy w tymże mieście – światła. Ale to temat na inną okazję. Dzisiaj o tym radiomagnetofonie. Kiedy wczoraj wspomniałem o nim Marcinowi, kiedyśmy ucinali sobie jedną z naszych pogawędek w drodze z mojej pracy do domu, niemal parsknął śmiechem. Że co to w ogóle jest – radiomagnetofon. Młodsi czytelnicy tego dziennika nie zrozumieją co to za urządzenie. No ale tak jest, mój Ford, najwierniejszy z osiołków, rocznik 2004, przebieg 256 tysięcy kilometrów herbu dyskoteka pod deską rozdzielczą – był wyposażony w radiomagnetofon. A ja ciągle mam regał, a na nim kilkaset kaset magnetofonowych z tym co już zdublowałem sobie na płytach oraz masą rzeczy, których na płytach nie mam i mieć raczej nie będę. I właśnie swego czasu włożyłem kasetę jakoś ta nieszczęśliwie, że utknęła, czyli ani wprzód ani w tył. I zostałem z radiem.





No jakby był sprawny ten radiomagnetofon, albo jakbym miał kasę na wymianę go na nowszy model, na przykład z odtwarzaczem płyt CD, to bym sobie czegoś słuchał. Na przykład nadrabiałbym braki w muzyce klasycznej. Zauważyliście? Że jak już pisarz zaczyna pisać dziennik, to koniecznie musi jego sporą część zbudować na tym, że oddaje się słuchaniu muzyki klasycznej. I to nie jakiegoś tam banalnego Mozarta, czy tam Beethovena. Nie. To musi być Mahler, Britten, Arvo Part. O. Musi być zaznaczone co to za wykonanie, kto dyryguje, kto jest solistą. No więc ja mam braki i czasami nie wiem o czym mowa. Owszem, mam swoje ulubione muzyczne zaśnienia, ale nie powiedziałbym o sobie per „meloman”. Bo wydaje mi się, że meloman właśnie powinien mieć nie tylko ogólną, ale też szczególną orientację i wiedzę. A ja mam wielkie białe plamy. Niektóre akceptuję i z nimi nie walczę. Na przykład przestałem dla jakiegoś powodu lubić opery. Nawet nie jestem pewien czy kiedykolwiek lubiłem w ogóle ten gatunek muzyczny. Lubię ich fragmenty, wybrane, szczególnie udane , dramatyczne arie, pieśni chóru, to tak. Ale nie kupiłbym sobie płyty z całą operą. Są jednak braki, które mnie niepokoją. Na przykład Bruckner. Wiem nawet dlaczego mnie niepokoi brak własnego zdania na temat Brucknera. Otóż to właśnie był kompozytor, którego wymienił w swoim krótkim, wstrząsającym dla mnie tekście „What does religion means to me” – Burruhs Frederick Skinner. „Znak” numer 465. Tak. Pamiętam. Jedno z najpiękniejszych wyznań nie-wiary. Tak piękne, pełne zachwytu nad urodą świata, że wielu wierzących lubi je czytać i się z nim mierzyć. Miejscem, gdzie na pewno znajdziecie ten tekst wrednego behawiorysty Skinnera jest portal jezuitów deon.pl. Serio. I on tam pisze o Brucknerze. W jednym zdaniu, że słuchanie między innymi jego utworów jest dla niego jak komunia. No i ja sobie nagrania wykonań Brucknera nakupowałem, w czasach kiedy było lepiej z kasą - ale już nie przesłuchałem, bo z czasem zrobiło się kiepsko. I nadal nie wiem czy go lubię czy nie. Dramat.



Niestety, pozostaje mi tylko radio FM a tam nic nie ma, albo prawie nic. Mówicie słuchaj dwójki, ja nawet bym się zgodził, ale większość spikerów Dwójki mówi do mnie tak, jakby za chwilę mieli odlecieć pod sufit studia, albo zgoła już tam są, unoszą się w powietrzu, a mikrofony obsługa podstawia im pod twarz na podwójnie wiązanych miotłach, żeby dosięgnąć. To raz. Dwa - włączyłem nawet dzisiaj na próbę poranne pasmo, w ramach autopromocji zaproszenie na jakieś nudne wydarzenie konferencyjne, w połowie składające się z cytatu z Jarosława Kaczyńskiego wypowiadanego głosem tak podniosłym, jakby co najmniej była to mowa tronowa. Także podziękuję może, bo myśl o tym, że co przerwa na reklamy ten głos miałby mi wciskać do głowy cytaty z Jarosława jednak mnie odrzuciła. Nie o tej porze, nie w drodze do lub z pracy. Nawet jeżeli to haracz za usłyszenie pieśni do muzyki Chopina, którego zresztą też nie lubię. Tak jak opery. 


I tak to jest. Bo nawet jak coś jest do posłuchania z muzyki w radio, to z trudem udaje się trafić w jakieś pasmo kiedy spikerzy normalnie mówią. Polscy spikerzy radiowi w swojej masie nie mówią normalnie. Mówią nienormalnie na wszelkie perwersyjne sposoby a ich skala rozciąga się od krzyku, nerwowego śmiechu po natchnione, pościelowe niemal szepty. No nie mogę. Zresztą po wyjściu z hurtowni najmniej tęsknię za słuchaniem ludzkiego głosu, mówiącego coś w języku polskim. Wolałbym odpocząć. A mam w samochodzie tylko radio. Radio Fm. Zatem zamiast niego najczęściej zatem słucham silnika, a czasem sam do siebie mówię, jak porządny ekstrawertyk, przedyskutowuję sam ze sobą rozliczne zagadnienia, bo próbuję zagłuszyć silnik, ale wtedy znowu słyszę ludzki głos, mówiący coś po polsku - swój własny głos i wtedy ze wstydem znowu milknę.


I nadal nie wiem czy lubię Brucknera.


W Brzegu zazwyczaj bywam koło piątej, czasem trochę wcześniej. Potem są dwie godziny w bibliotece, kiedy zdajemy sobie w Stowarzyszeniu sprawę z rzeczy minionego tygodnia, ustalamy plan biegu na kolejny, podpisujemy papiery, czasem zdarza się, że ktoś do nas wpadnie zewnątrz omówić projekt, albo zobaczyć czy jeszcze żyjemy. Zamykamy spotkanie koło siódmej, czasem odwożę kogoś pod dom, Ulę albo Bobera (Bobera ostatnio jakoś rzadziej), skręcam w drogę na Oławę-Wrocław i pruje z powrotem. W drodze powrotnej, jako człowiek całkowicie niewrażliwy na urodę samochodów lubię już blisko Kiełczowa włączyć TOK FM i posłuchać codziennej audycji motoryzacyjnej. Balkan i Paruszewski mówią w miarę normalnie, chociaż temat jest mi zupełnie obojętny. Nigdy przecież nie będę miał żadnego z omawianych przez nich samochodów, chyba że w wersji mocno zużytej, z rynku wtórnego. Ale z niego coraz bardziej boję się kupować. 


Ostatni mój zakup w 2016 roku używanej Kii Carens zakończył się niemal tragedią, gdy jadąc z córcią na nasz tradycyjny wyjazd  we dwójkę dodałem gazu, wbiłem piątkę na zakręcie Zakopianki i zorientowałem się, że w ręku została mi dźwignia zmiany biegów bez całej reszty. Dźwignię połapali mi w przydrożny m warsztacie na dobrze mi znane plastikowe opaski zaciskowe, jeden z genialniejszych wynalazków ludzkości - tak zwane "trytytki" i się trzymało. Ale szybko się okazało, że Kia ma wiele innych tajemnic i ukrytych opowieści. Potrafiła na przykład gasnąć w trakcie wyprzedzania bez wyraźnego powodu i nie dawać się odpalić, czego oświadczyliśmy w czasie wyjazdu z Tymkiem nad morze, kiedy Tymek miał trzy miesiące. Kupiona za jedenaście, dołożone trzy, sprzedana za trzy, w rodzinie, z założeniem że kupujący i tak jeszcze będzie musiał dołożyć i dołożył kolejne trzy, żeby sprzedać za sześć po roku, bo jednak się nie dało. 


Czasem myślę, że gdybym doświadczył przypływu większej gotówki to już nie kupowałbym nowego samochodu, jednego z tych co to pysznią się za szybami salonów. To po prawdzie jedyny bezpieczny sposób nabycia obecnie samochodu, ale wydawanie dziesiątków tysięcy złotych na coś co ma cztery koła jakoś wydaje mi się głupie. Pomijam fakt, że ani tych dziesiątków tysięcy nie mam fizycznie ani widoków na taką kasę. Zakładając nawet, że bym ją miał, to nie wiem czy naprawdę chciałbym kupować nowy samochód. Ostatni model samochodu, który mi się podobał i spełniałby moje wymogi prezesa Stowarzyszenia, czyli pozwalałby transportować kartony z książkami - Skoda Yeti - zdaje się nie jest już produkowany. Podejrzewam, że gdyby - jak to się ładnie mówi - rzygnęło trochę kasą zainwestowałbym w mojego szesnastoletniego osiołka i za wierną służbę zrobiłbym mu remont że hej, z autdetailingiem, alufelgami i wymianą zapewne całej elektryki, tej co to mi robi dyskotekę pod deską rozdzielczą. I oczywiście założyłbym wielki superbasstrebleaudiosystem, żeby jadąc do Brzegu przez uchylone okno terroryzować wszystkich nagraniami Johna Zorna z Masadą, z 2001 roku. No albo Brucknerem.


Zakładając, że jednak bym go polubił, co nadal nie jest takie pewne.


(Ale co, nada się do dziennika pisarza, że jednak słucha jazzu, co? I to Johna Zorna. Nie jest za banalnie?)



Komentarze

Popularne posty