Że się nie zapomina (środa)
7 października 2020 środa
Udało się. Naprawdę, udało się. Po dwóch i pół tygodniach i dzwonieniu do siebie po dwa-trzy razy dziennie – zdzwoniliśmy się z Darkiem. Zacząłem dzwonić w Jego urodziny, ale nie trafiłem, potem on, potem ja i znowu on i taki kontredans kolejnych kilkanaście dni. Nawet do notatnika sobie wpisałem zamiar telefonicznej rozmowy, bo prowadzę kilka notatników z rzeczami które mam zrobić, to mnie uspakaja. No i wreszcie udało się. Gadaliśmy chwilę, kiedy jechałem z hurtowni do domu, a ściślej do sklepu. To jest ten czas, który przeznaczam na rozmowy przez telefon. Potem już nie gadam, bo jestem w domu i zazwyczaj bycie w domu wypełnia mnie szczelnie. Czasu nie jest wiele, a trzeba z synkiem zrobić jakiś pojazd z lego, przytulić córcię nad książkami, przysnąć z piętnaście minut, coś poczytać, popisać, gitarę wziąć do ręki jak zawsze z solennym zamiarem poćwiczenia czegoś, czego się jeszcze nie grało, chociażby prostych kawałków Waterboys czy innych tam Hansardów. To w ogóle bardzo ciekawe. Gitarę najczęściej biorę do ręki na jakieś piętnaście do dwudziestu minut dziennie, kiedy synek się kąpie, myje, kiedy go mam a szykuje do snu. Czasem nawet wzmacniacza nie włączam. Ale wychodzi mi na to, że w tych trudnych i napiętych życiowo okolicznościach gram regularnie i stale. Bardziej niż kiedykolwiek, Świadomość, że nie mam bezmiaru czasu, ale dokładnie ten kwadrans, może trochę więcej, na brzdąknięcie sprawia, że pilnuję tego czasu jak pies łańcuchowy. I teraz, kiedy nie gram w żadnym zespole, nie mam żadnych planów związanych z pykaniem kawałków - wydaje mi się, że gram relatywnie najlepiej w swoim życiu. Relatywnie bo jak powiedział kiedyś Krzywy o moim graniu
- Ty tak grasz, jak ja piszę wiersze.
A Krzywy nie pisał jak na swój wiek wierszy złych, ale nie były one w centrum jego uwagi i wysiłków. Zatem pozostały na etapie kilku ciekawych realizacji motywów literackich. I z moim graniem rzeczywiście jest podobnie.
Ale wróćmy do telefonu do Darka, który rzeczywiście powinien być uwieczniony. Zatem udało się po kilkunastu dniach dzwonienia do siebie w złych momentach. Lubię te rozmowy przez telefon między pracą w hurtowni a domem, albo przedszkolem syna, albo sklepem. Przez resztę dnia moje kontakty ze światem sprowadzają się do wypowiadania kilkudziesięciu standardowych formuł sprzedawcy hurtowego i detalicznego. Te wypowiedzi prowadzą do interakcji bolesnych psychicznie, powtarzalnych, do rodzaju mentalnej tortury. Ta pseudodialogi są Jak kapiąca na środek głowy woda w tym samym interwale czasowym, której nie jesteś w stanie uniknąć, bo cię przywiązano do słupa pod tym cieknącym naczyniem. I tak kap, kap, kap, aż do obłędu, żadnej zmiany, kap, kap, kap, osiem lat. Tępa powtarzalność i przewidywalność jest bolesna, a próby żartowania dla rozproszenia monotonii – są ryzykowne, biorąc pod uwagę profil psychologiczny klientów hurtowni urządzeń nisko-prądowych.
Zatem trzy zdania o Gabryelu, że dobrze, że niepublikowane teksty są u Marcina, on nie był z Julem tak związany, spojrzy na to bez obciążenia. Nie zostawimy tak Julka w zaświatach bez wydania wszystkich wierszy jeszcze raz, bez zebrania bibliografii, bez zebrania okruchów krytycznych o nim. Bo to jest zbieranie okruchów. Nic więcej. Jeszcze ktoś będzie bredził o tym jak śmierć za młodu unieśmiertelnia poetów? Nic bardziej mylnego. Już dawno tak nie jest. Od czasu jak literatura straciła społecznie na znaczeniu nic już nie zapewnia niczego. Chwilowy blask, ciepełko, uznanie medialnych ciotek i wujków a potem wypad na margines. To już lepiej z założenia być na tym marginesie i specjalnie się nie szarpać. Bez iluzji.
Nie dalej niż kilka dni temu pisałem notę na nasz serwis, który prowadzimy z Marcinem Zegadłą „Księgozbiry” z bardzo dobrej książki poetyckiej Barbary Piórkowskiej „Syberia”. Dostałem ją do rąk własnych trzy tygodnie temu będąc w Gdańsku. Czytałem raz i drugi, nie mogąc się oderwać. To mi się już bardzo rzadko zdarza, żeby wiersze wywoływały we mnie dziką potrzebę parafrazy i herezji, mimo kilku potknięć redakcyjnych czy warsztatowych tu i ówdzie. Tak, dopełniaczowa metafora wryje się wszędzie jak nachalny sprzedawca obwoźny umywalek i armatury łazienkowej. Niech pierwszy rzuci epitetem, kto nigdy nie stworzył w upojeniu lekkością pisania metafory dopełniaczowej i jej nie puścił w publikowanym zbiorze wierszy. Ale nie o tym teraz. Bo książka dobra, powinna być jakoś przerabiana na nowo, opracowywana, obracana intelektualnie. Pomyślałem, że użyję swoich mikrych rezerw czasowych, żeby zostawić po niej ślad na papierze, że podam obrobioną internetową notatkę jako bardziej zwięzłą, zwartą notę krytyczną do jedynej redakcji, która stałą współpracę ze mną kwituje niewielkim przelewem na koniec miesiąca. Zorientowałem się jednak, że książka ma cztery lata. Że w zasadzie już przepadła, że obcowałem z książką, której nie ma. Jej anonsowanie czytelnikom pisma, z którym współpracuję nie ma najmniejszego sensu. Nie tylko dlatego, że pewnie noty krytyczne w „Odrze” czyta jedna piąta jej nielicznych czytelników, z czego jedna dziesiąta gotowa byłaby dokonać zakupu recenzowanej pozytywnie książki. Książka jest po prostu poza stroną wydawcy niedostępna, bo poezji w kraju wieszczem i wieszczką stojącym się nie sprzedaje, nie wprowadza do księgarń i już jakieś 10 lat zniknęły osobne półki z poezją. 20 lat temu jeszcze były, gdzieś przy podłodze, gdzieś daleko na zapleczu. Teraz już poezji w ogóle nie ma nigdzie. Poczta polska pośrednicząca uprzejmie w wymianie między autorami stała się największym dystrybutorem poezji w 36 milionowym kraju.
Gdzieś w ciągu dnia podrzuciłem Cielakowi link do tej strony. Do dziennika. Odpowiedział, że to dobrze, że pisarz powinien prowadzić dziennik. Że sam poradzi taki pieczołowicie od kilku lat. To brzmi czasem tak, jakby Cielak wierzył jednak w jakiś rys przydatności pisarza, w to, że taki ktoś jest, że jest potrzebny i ma powinności, na przykład prowadzenie dzienników. Ja nie wierzę. Ale dobrze mi się myśli dziennikiem, z założeniem, że dookreślam go przymiotnikiem "literacki". Nie polityczny, osobisty, wszelki - ale właśnie tak, literacki. Mam niejasne wrażenie, że to coś znaczy i zmusza mnie do układania się pod określonym kątem do życia. Nie ulega też mojej wątpliwości, że jest to kreacji, a nie żaden tam zapis tego-jak-jest. I nie jest to żaden pamiętniczek, który można pisać bez końca, to znaczy do końca swojego na przykład. W jakimś momencie ta formuła się wyczerpie, powiem wszystko co było do powiedzenia i postawię ostatnie zdanie, słowo, kropkę.
A wieczorem jeszcze radość, że jury 29 Konkursu o laur Stowarzyszenia Żywych Poetów w zasadzie uzgodniło już werdykt. Zapowiada się rozstrzygnięcie jak za starych dobrych czasów. Zaskakujące, demokratyczne. Chociaż szkoda mi tych narad prowadzonych przez kanały komunikacji zdalnej. Kiedyś jurorzy musieli się zjechać na miejsce, żeby się pokłócić, pospierać, powygłupiać, poznać. Przy gremium, które co roku obsadzali laureaci kolejnych edycji konkursu doprowadzało to do najdziwniejszych zestawów osobowości. Na końcowe godziny wpadał zawsze Zachar z rejestratorem radiowym i nagrywałem ostateczną naradę a potem montował z tego w maleńkim studio radiowym pod ratuszową wieżą zabawne spoty – około trzech, czterech minut poprzerywanych muzyką. I ten spot puszczaliśmy potem na rozstrzygnięciu konkursu zamiast oficjalnego głoszenia wyników. Było zabawnie oraz inaczej. Ostatnie posiedzenie jury na żywo miało miejsce chyba z 7 lat temu. Był ubogi rok, ja zastępowałem jednego z jurorów, poza tym w jury byli Julek Gabryel i Justyna Bargielska, która zaraz po posiedzeniu miała spotkanie autorskie i jechała na galę Silesiusa. A w zasadzie jechaliśmy, bo jako raczkujący wydawca dostaliśmy zaproszenie na galę i – hoho – na wyżerkę po Silesiusie.
Pamiętam to dobrze, bo nagrodę za debiut dostała wówczas Ilona Witkowska. Pomyślałem patrząc na nią i jej występ, że nigdy się nie polubimy, że to jest ten typ lewicowej, poetyckiej wrażliwości, którego nigdy nie przyjmę. I otóż myliłem się. Po kilku latach, które zdaje się dały i jej i mnie i nam wszystkim lekcję pokory mam podejrzenie, że trochę się lubimy a nawet rozumiemy co do siebie piszemy niespiesznie, rzadko, chociaż wcale nie jesteśmy bardziej jednej myśli niż wtedy.
I pamiętam tamtą galę Silesiusa także dlatego, że zrozumiałem wówczas całkowitą zbędność swojej obecności na takich imprezach. A już szczególnie na darmowych wyżerkach na koszt organizatora po gali, co dla wielu jest sensem obecności. Nie z powodu wyżerki, ale kuluarowych rozmów. Po prostu była sobota wieczór, a dwa metry wokół mnie jak w starym żydowskim dowcipie – był nadal piątek. Poruszałem się w banieczce wypełnionej próżnią. Nie dlatego, że na wyżerce nie było znajomych, ale jakoś dziwnie, nie mieliśmy o czym ze sobą rozmawiać. Przecież nie byłem laureatem, nominowanym ani nie reprezentowałem nikogo takiego. Po prostu podrzuciliśmy Justynę, bo było bardzo miło z jej strony że zgodziła się na spotkanie autorskie w powiatowym mieście Brzeg mając na styk udział w gali Silesiusa. Drobiazg. Ale takich rzeczy się nie zapomina.
Obecność na wyżerce nigdy nie jest zbędna. To jedna ze stałych kosmicznych.
OdpowiedzUsuńzależy jaka wyżerka, ta silesiusowa była istotnie kosmiczna jak wspomniałem we opisie, czasoptrzestrzeń uległa zakrzywieniu
Usuń