Archipelag Lewiatana (piątek)




13 listopada 2020, piątek

"[JESUS]
-- It's you that say I am
I look for truth, and find that I get damned
[PILATE]
But what is truth? Is truth unchanging law?
We both have truths - are mine the same as yours?"
(Andrew Lloyd Webber, "Jesus Christ Superstar")
W złym czasie antenowym, w mało znanym, chociaż ambitnym wydawnictwie, średnio nieznany poeta i eseista
Marcin Cielecki
wydał książkę prozatorską, w jakimś sensie debiut, chociaż jaki on tam debiutant. Debiutantem to był w czasach gdy razem wskroś Polski składaliśmy pismo "Undergrunt", niechaj zachowają annały dziejów kultury narody i ziemi, tej ziemi - tę nazwę. Pisał ją Cielecki pięć lat, a pewnie jak znam życie - pisał czkawką, zaczynał, porzucał, poprawiał bo ktoś tam z wydawnictwa robiącego nadzieje powiedział, że jakby skrócił, albo przepisał ten i ów fragment to by się lepiej broniło. Skąd ja to znam, tę nudną, a wpływającą przecież na jakość i tryb pisania szarpaninę, szamotaninę.
Pewnie między innymi dlatego nie umiem myśleć o książce Marcina
Marcin Cielecki
bez braterskich uczuć, zatem ten tekst nie mógłby się chyba ukazać na "Księgozbirach", w każdym razie nie w tej formie i nie teraz. Tym bardziej, że stawiam "Archipelag Lewiatana" sporo w polu przed "Transmigracją", trochę się cieszę a trochę podziwiam. Bo udało się Marcinowi napisać debiut pozbawiony wielu debiutanckich przypadłości, w tym i tej najgorszej, której każdy debiutant czy debiutantka w prozie ma pokusę ulec - upychanie kolanem, wszystkiego co wydaje się narracyjnie atrakcyjne. Któż tych katuszy nie przeżywał, kiedy trzeba było wywalać i to i tamto i te scenę i tamten dialog i jeszcze jedną anegdotę przemyconą pod postacią retrospekcji tego czy innego bohatera. Ciężka borszucza robota.
Tutaj udało się tego uniknąć, jest historia i język odsączone a cała narracja czemuś służy. Zaczyna się od punktu, w którym zazwyczaj kończy się klasyczny kryminał - dowiadujesz się drogi czytelniku kto zabił i podążasz wytrwale jego śladem, gdy morderca postanawia zaszyć się w gościnie u sióstr klauzurowych z klasztoru opodal miasta Olsztyn. Na miejscu okazuje się, że odosobnienie nie jest idealne i zupełne, towarzyszami samotnych dni, dni pustyni ma być przyszła zakonnica próbująca jeszcze raz zadać sobie pytanie o autentyczność powołania i starszy ksiądz, który przeżywa podobno załamanie alkoholowe.
I tutaj kryminał w zasadzie się kończy, ledwie się dobrze zaczął. Oczywiście - intryga musi zostać rozplątana, oczywiście nęci czytelnika i zmusza do przewracania kolejnych kartek, bowiem okazuje się, że tajemnica "kto zabił" nie jest największą i najważniejszą. Tą tajemnicą staje się pytanie o to co sprawiło że zabił, dlaczego zabił i dlaczego nie czuje się z tego powodu źle? Dlaczego Bóg, skoro jest wszechmocny nie spala mordercy w progu kaplicy klasztornej? Tak, to idzie w stronę rozpisanego na głosy traktatu o złu i o tym, który pozwala na to zło. Tylko kim tak naprawdę jest ten, który dopuszcza zło? Bóg? Człowiek? I jaka to sprawiedliwość która ostatecznie nie karze zła? Jaki to skandal się odbywa? I co jest prawdą? Bo kłamstwa, gry i gier jest tutaj w bród. Tylko tego światła prawdy jakoś mało. Jak to w życiu.
W czasie jaki mamy, czasie publicystycznych debat o zepsuciu i zohydzeniu instytucji kościelnych Cielecki napisał, w upartym trudzie, pewnie po nocach, pewnie mocno zatykając uszy na wszystkie poboczne głosy książkę nie o kościele, nie o klasztorze czy zbrodni, ale o wierze. Jest w tej prozie rodzaj szlachetnej głębi, przez co nie traci nic z możliwości czytania jej poprzez kody współczesności, ale się im nie poddaje.
Jeżeli coś wadzi w tej książce to pewnie dialogi, które brzmią miejscami trochę jakby wypowiadała je jedna i ta sama osoba, ale może tak się dzieje w klasztornym odosobnieniu, ja tego nie wiem. Na pewno Agnieszka (przyszła zakonnica), Bartek (Morderca od kotów) i Henryk (ksiądz, który za dużo pije) mówią trochę jakby trójca święta ze sobą prowadziła trójdzielny monolog i to czuć.
Z kolei - nie zdradzając szczegółów - kapitalne są zderzenia świata wewnątrz-klasztornego z kosmosem na zewnątrz. Tam rozmowa odzyskuje napięcie, nerw i są to bodaj jedne z lepiej napisanych fragmentów. Lepiej napisanych w dobrej o ile nie bardzo dobrej książce. Odważnej. Tak, to chyba to słowo. Odważnej. Bo stawia pytania o wiarę, o zło, prawdę i kłamstwo i nie sili się na odpowiedzi przed czasem. Nie wpada w krąg retoryczności, sentencjonalności, zostawia te pytania rozdrapane.
Książce, w której nie znajduję wiele więcej winy, niż to, co napisałem powyżej. No może coda jeszcze trochę napisana na skróty. Może. Bo z drugiej strony Cielecki pisze precyzyjnie, nie przeciąga opowieści poza mury klasztoru, tam ta rzecz się toczy i w jakimś sensie tam umiera, a dni/rozdziały są opisane zarazem częściami brewiarza. Ale nie jest to opowieść konfesyjna, o nie. Nie jest to kryminał. I nie jest to tak do końca traktat o wierze bo traktaty składają się głownie ze zdań twierdzących a tutaj są zaprzeczenia, kłamstwa, zwody.
Tak to jest z książkami mądrzejszymi i ciekawszymi niż wszystko to, co można o nich powiedzieć. Tak jak istnieje teologia apofatyczna, mówiąca głównie o tym czym, kim Najwyższy nie jest, tak przy lekturze Cieleckiego przydałaby się krytyka apofatyczna. Bo wydaje mi się, że najlepiej opisuje to zjawisko. Możemy sobie pogadać czym - mimo pozorów - "Archipelag Lewiatana" nie jest.
Tak, to jest dobra książka, bierzcie i czytajcie. Kto wie czy poeta, eseista nie spełnił się najbardziej jako autor prozy. Czuj duch bracie!
( Mira, wiesz, że Ty możesz mieć rację? Wiesz w jakiej sprawie, nie mówię głośno, żeby nie zapeszyć, ale wiesz, co nie?)

Komentarze

Popularne posty