o bitwie pod Valmy jaką toczymy z wirusem (piątek)

 



6 listopada 2020, piątek

Kula dwunastofuntowej armaty nigdy nie pasowała idealnie do lufy, w zasadzie zawsze była trochę mniejsza a na dokładkę nie było dwóch idealnie takich samych kul. Jak ją wepchnięto, czasem z pakułami do lufy i odpalono proch - a ten tez bywał różny i różnie się spalał w zależności od masy zmiennych jak na przykład wilgotność powietrza - to każda kula leciała trochę inaczej i nie zawsze tam gdzie była wycelowana. W ogólnym kierunku na, ale trafienie w czworobok kompanii piechoty z odległości powiedzmy kilometra było problemem. Dlatego się mówiło - że człowiek strzela a Pan Bóg kule nosi. I dlatego się mówiło o strzelaniu Panu Bogu w okno. I dlatego też carski generał Suworow zwykł mawiać - kula głupia, bagnet zuch! Bo bagnetem dźgasz - to wiadomo, raniłeś, zabiłeś. A kula? Gdzieś poleciała. Ale gdzie?
Chyba że kartacz - puszka napchana siekańcami, wystrzelona z armaty z bliskiej odległości po prostu robiła przejście w szyku piechoty, bo wszystkich te siekańce trafiały i raniły. A wtedy żołnierz raniony, to był najczęściej żołnierz martwy, tylko za jakiś czas, bo chirurgowie głownie amputowali zeżarte gangreną kończyny, mało kto wpadał a pomysł, że z rany trzeba wyjąć siekańca, kulę i reszki pranego raz w roku munduru, które ówczesny pocisk wciskał obficie w ranę. Zatem trafiony - to najczęściej był martwy tylko nie od razu.
I teraz mówią - że mamy wojnę. Z tym wirusem. Chociaż ta wojna przypomina mi raczej znaną z rycin i opisów jakąś wojnę z czasów, kiedy strzelało się duwnastofuntowymi kulami i kiedy żołnierz bardziej niż wroga bał się swojego feldfebla czy tam innego lejtnanta. Tak się mówiło, że żołnierz w armii ma dwóch wrogów, tego przed nim i tego za nim. I tego za nim ma się bać bardziej.
Myślę o tym, bo nie jestem spokojny, wiedząc że mam tak zwane współistniejące i nie jestem okazem zdrowia a i takich trafia. I nie jestem spokojny, wiedząc, że ten wróg trafia jak chce, bez ładu i składu, jedni wychodzą cało, bez śladu nawet na mundurku, a inni - silni, zdrowi - znikają w dzień, dwa, kilka godzin, w czasie których karetka ich wozi od szpitala do szpitala.
I to było tak, że najpierw gdzieś daleko się słyszy jakiś pomruk dział, jakby grzmot się przetaczał po niebie, chociaż brak na nim chmur burzowych. A potem nagle mówią ci już z szeregu, że to już za rzeką a potem widzisz, że i w sąsiedniej wsi, bo widać o chałupa się pali, ludzie uciekają, a potem nagle świst, ziuuut i obok ciebie ktoś leży i się zwija i w tej kompanii obok dwa trupy i znowu świst i za tobą, ale w pole poszło, tylko słup ziemi poszedł w powietrze, obsypało cię trochę.
I rzeczywiście wiadomo tylko, że tam jest wróg, a naszego feldfelbela nie ma co liczyć. Ani na sztabskapitana. Srają po gaciach i zasłaniają się nami, ale nawet lazaretu nam nie zorganizowali porządnego. Kto trafiony, nawet lekko, ma duże szanse pójść do piachu w cierpieniach.
Myślę też, że ta nasza wojna, bitwa z drugiej strony nie przypomina tamtych, bo nie ma starcia na bagnety, strzelania sobie w twarz z bliskiego dystansu całymi szeregami. Jedyna bitwa z epoki jaka mi się kojarzy to słynna batalia pod Valmy, której nie było. W największym skrócie Prusacy wyszli na armię francuskich sankuilotów, pewni że na sam ich widok i huk dział - francuskie, republikańskie psy uciekną w nieładzie, jak to zresztą się zdarzało.
Ale tym razem - ujmując rzecz w piramidalnym skrócie - mimo fatalnie wybranych pozycji, przez generała niedorajdę, niejakiego Dumouireza, stanęli i stali, mimo ognia pruskich armat. Stali, wiwatowali na cześć Republiki, śpiewali Marysliankę, śpiewali jak wesoło wiesza się szlachtę, mimo że pruska artyleria strzelała i strzelała, a podobno wystrzeliła tego dnia 20 tysięcy ładunków. W końcu koło 18 spadł deszcz i armie się rozeszły. Ale wygrali sankuiloci, bo wytrwali. Zginęło ich tego dnia ledwie 300. Kule trafiały w błoto i traciły energię a nie doszło do walki na bliskim dystansie. Nikt nie strzelał kartaczami, nie poszły w ruch bagnety.
Wystarczyło stać i trwać pod ogniem. Mając świadomość, że czego by się nie zrobiło, nie ma się wpływu jak poleci kula armaty i kogo trafi. Komu urwie głowę od razu a komu zmiażdży nogi, żeby umierał w gangrenowych powikłaniach kilka dni.
Tak mi się to kojarzy. Mimo że mamy na komendzie chyba jeszcze większych głupków niż Dumouirez i spółka i nie wiadomo czy gorsi ci nasi feldfeble czy ten bezimienny wróg co siecze zza mgły.
I też wydaje się że ta pruska artyleria jak nas siecze, to jakby bardziej kartaczem niż kulą już. Chociaż zależy jak liczyć i przekładać w ramach tej luźnej paraleli.
Bez znaczenia, że mamy nad sobą i za sobą głupków i pacanów. Nie ma wyjścia. Zero bohaterstwa, heroizmu. Tylko trzymać szereg bo i tak nic mądrzejszego nie ma do roboty. Robić swoje.
Trwać.
To się kiedyś skończy.


Komentarze

Popularne posty