Wigilia Nieocalonych (wtorek)
26 stycznia 2021, wtorek
Pierwszy rok studiów to były zaoczne w Krakowie. Zjazdy co dwa tygodnie. Do tego pół etatu w Galerii Sztuki Współczesnej i kurs naturalnych metod terapii w Katowicach – te z kolei dwa razy w tygodniu. Ale bilety kolejowe były tanie, na tym pół etacie dawało się na to zarobić, resztę dokładała Mama i jakoś to się kręciło. Krzywy, który był na dziennych mieszkał przy ulicy Berka Joselewicza 5, u starego Ochockiego, który odnajmował mu pokój i grywał z nim karty co wieczór, mówiąc na koniec każdej partyjki:
- No to tyle na niedzielę.
A podobno kiedy dowiedział się, że Krzywy jest z Brzegu, miasteczka co ma mniej niż czterdzieści tysięcy mieszkańców miał powiedzieć:
- Nie mógłbym mieszkać w takiej mieścinie, w której jak ktos pierdnie u siebie w domu, to dwie ulice dalej mówią mu "Na zdrowie!"
Ochocki miał jedno płuco i rzadko wychodził z domu, ale – wedle słów sąsiadów, którym rozwiązały się języki, po tym jak umarł – panie jakie tu kobity do niego przychodziły, panie. No może kiedyś. Krzywy nie widział ani jednej. Ja też, ale po prawdzie, póki żył, na Berka Joselewicza bywałem rzadko, najczęściej stawałem pod bramą i szliśmy na włóczęgę po Kazimierzu. Nocowałem wówczas w słynnym PTSM na Oleandrów. I to czasem po kilka nocy z rzędu, bo zajęcia w Katowicach były w poniedziałki i czwartki a na historii co druga sobotę i niedzielę. Więc jak wypadał zjazd w Krakowie to byłem już w czwartek wieczorem a wyjeżdżałem z Krakowa dopiero wczesnym popołudniem w poniedziałek.
Kiedy Ochocki umarł i pojawiła się nagle niczym załoga zatopionego u-boota, wyrwana z niebytu rodzina Ochockiego, która postanowiła wyremontować zyskowna nieruchomość – coraz częściej pomieszkiwałem w mieszkaniu na Berka Joselewicza, które tonęło w coraz większej ilości kurzu budowlanego rozgrzebywane w coraz bardziej gruntownym remoncie. Chyba trochę się bałem tego miejsca, chociaż niewiele rozumiałem. To były mgnienia, przeczucia, dziwne przebłyski. Na przykład sama nazwa ulicy. Nosz kurczę, jeszcze nazwisko jak cię mogę, ale to imię – Berek. Jak zabawa w ganianego. Berek. Jak można się tak nazywać, na imię mieć.
Tablicę ku pamięci jakiegoś Mordechaja Gebirtiga mijałem za każdym razem po lewej kiedy wchodziłem do bramu a po prawej kiedy z niej wychodziłem. Ot, kolejna zaśniedziała twarz, ślad dawnego Krakowa, chociaż jak wiadomo mój książkę Kraków jest – ani nie jest dawny ani nowy. Kraków jako jedyne miasto w Polsce po prostu jest. Zapłacił za to wielką cenę, ale jest, a my wszyscy na jego bruku byliśmy jedynie przybłędami, turystami na nieco przedłużonej o kilka lat wycieczce.
W mieszkaniu razem z nami zaczął na stałe w ciągu dnia urzędować Pan Tomek palący „kapitany” w miękkiej paczce, a my popalaliśmy razem z nim. Pan Tomek miał wiele powiedzonek na każdą okazję do podtrzymania rozmowy na dowolny temat. Na przykład „No co ja mogę, co ja mogę?”, albo „Co robić, takie życie”. Ale wieczorami Pan Tomek znikał i zostawaliśmy sami w rozgrzebanym mieszkaniu i nie powiem czy było nam swojo czy nieswojo. Chyba nie bardzo a cokolwiek zwracaliśmy uwagę. Więc kiedy pewnego razu szklanka z arcorocu stoczyła się do wanny, w której myliśmy naczynia i eksplodowała – to spojrzeliśmy na siebie i brechtneliśmy śmiechem, że się Ochocki burzy w zaświatach. No naprawdę, szklanka nie uderzyła o nic. Zjechała z krawędzi żeliwnej wanny stuknęła o patelnię i eksplodowała na tysiąc odłamków jak granat. Szrapnel.
- A tutaj naprzeciwko – powiedział Krzywy, kiedy któregoś wieczora paliliśmy w otwartym oknie „kapitany” z miękkiej paczki – też coś się dzieje
- Ale co?
- No zobaczysz może dzisiaj – uśmiechnął się tajemniczo i wskazał palcem okna strychu raczej niż ostatniego pietra kamienicy naprzeciwko która była o jedna kondygnację niższa niż nasza.
Musiała być wiosna, bo zmierzch zapadł niebawem, ale było a tyle ciepło, że wisieliśmy w otwartym oknie i patrzyliśmy na miasto przed nami, nie zapalając światła w mieszkaniu. Bo i po co. Po chwili w tych oknach na strychu, mansardzie może raczej, pojawił się poblask, taki pełgający, jak od świecy. I rzeczywiście to było światło świec, co najmniej kilku. Po chwili mignęła mi postać, w zasadzie nie mignęła a przesunęła się. Jakby dziewczyna, kobieta w koszuli nocnej z kagankiem, tak wiem co piszę, kagankiem w dłoni.
- Liczyłem – powiedział Krzywy – ich jest trzy córki i matka i nigdy nie świeci się światło elektryczne
- Może im ktoś odciął, nie płacili rachunków – powiedziałem, chociaż cała sprawa wydawała mi się dziwna.
- No może, ale to trwa ładnych parę miesięcy. Są cztery osoby i nigdy ich nie widzę na ulicy – szepnął Krzywy
- E tam, nie widzisz, bo się niczym nie różnią, przecież nie chodzą chyba w koszulach nocnych do sklepu a poza tym stąd i tak nie widać twarzy
- No niby tak, ale dziwne, nie sądzisz?
- No, można by napisać scenariusz takiej książki, albo filmu...
No, że matka maiła trzy przepiękne córki, tak piękne, że musiała je schować przed światem
- I za dnia się niczym nie zdradzają ? – zatrzymałem przyjaciela w jego rozwijającym się baśniowym słowotoku, a Krzywy pokręcił przecząco głową.
- No właśnie za dnia, to jakby tam nikogo nie było, tylko gołębie
Patrzenie na mansardę jakoś nam się znudziło. Pełgał blask świec, ale nie widać już było nikogo. Czasem jakiś cień.
Myślę, że bardzo niewiele wiedzieliśmy i niewiele rozumieliśmy wówczas patrząc z okna na ostatnim piętrze kamienicy na granicy żydowskiej dzielnicy, z której Mordechaj Gebirtig został wyprowadzony wraz z rodziną do getta krakowskiego, po drugiej stronie Wisły i późną wiosną, 4 czerwca 1942 roku rozstrzelany wraz z dwoma córkami na rogu ulicy Janowa Wola i Dąbrówki.
Gdybyśmy wiedzieli, być może nie patrzylibyśmy spokojnie w te okna naprzeciwko, w których ktoś mieszkał i nie mieszkał zarazem. Nie śmialibyśmy się być może z pękającej jak granat szklanki z arcorocu.
Inna sprawa, że być może gdybyśmy wiedzieli za dużo, to być może nic nigdy byśmy nie zauważyli.
Albo nic by nam się nie wyjawiło.
Komentarze
Prześlij komentarz