Powstanie Kwietniowe (piątek)



5 marca 2021, piątek
„Od trzech lat zwracam się do was, polscy Żydzi, chwało światowego żydostwa, błagam, ostrzegam bez przerwy – zbliża się katastrofa” – tak podczas wielkiego wiecu w Warszawie, 7 sierpnia 1938 roku przemawiał Ze’ew Żabotyński założyciel Unii Syjonistów Rewizjonistów, którego młodzieżówką była paramilitarna organizacja Bejtar. Nikt jego na poły prorockich słów nie traktował na poważnie. W każdym razie nie większość. Mniejszość czyli między innymi młodzi ludzie należący Bejtar także nie do końca byli świadomi tego, co im grozi. Jeździli na letnie obozy do Kuzmir, czyli dzisiejszego Kazimierza nad Wisłą. Byli szkoleni przez polskich wojskowych, oficerów rezerwy pochodzenia żydowskiego do walki, przysposabiali się do używania broni, mieli nawet swoje magazyny przekazywanej przez państwo polskie broni. Ale szykowali się raczej do powrotu do Palestyny i walki z bronią w ręku o restytucję państwa Izrael. Uważali, że tam jest ich cel, centrum życiowej aktywności. Nie asymilacja, nie budowa ponadklasowego społeczeństwa socjalistycznego, ale silne, narodowe państwo żydowskie było ich celem. Nie trudno się domyślić, że przed wojną nie było im po drodze z socjalistycznym Bundem, odłamami religijnymi żydowskiej społeczności, a o dziwo ten odłam syjonizmu bardzo dobrze dogadywał się z politykami sanacyjnymi. I to nie dlatego, że Żabotyński uległ urokowi Józefa Piłsudskiego i w swoistym kulcie polskiego marszałka wychowywał żydowską młodzież, ale dlatego, że ten syjonizm był na rękę przedwojennym elitom. To była polska wersja rozwiązania kwestii żydowskiej. To stąd pomoc w budowaniu wyszkolonych wojskowo rezerw ludzkich, przekazywanie broni, ułatwianie imigracji wydawanie wiz, tworzenie nawet specjalnych biur podróży i firm, które miały ułatwiać odpływ Żydów z terytorium Polski do Palestyny.
Nie wiadomo, skąd wzięła się przerażająca trzeźwość oceny sytuacji w końcu lat trzydziestych u założyciela ruchu, Ze'ew Żabotyńskiego. I nie dowiedziałem się tego z książki Mosze Arensa „Flagi nad gettem” wydanej 10 lat temu przez wydawnictwo „Austeria”. Wiadomo jednak, że ta przenikliwość wiele wyjaśnia gdy idzie o to jak do wydarzeń jakie miały nadejść zaraz po ostatniej wizycie Żabotyńskiego w Polsce przygotowała się wychowywana w duchu Bejtaru żydowska młodzież. Żabotyński miał powtarzać, że każdy Żyd w Polsce powinien zorganizować sobie pistolet i nauczyć się z niego strzelać. I ta młodzież dokładnie tego się uczyła.
Opowieść o Żydowskim Związku Wojskowym stworzonym w getcie warszawskim przez członków Bejtaru , organizacji bojkotowanej przed wojną i w czasie wojny przez wszystkie inne żydowskie partie i organizacje to zupełnie inna perspektywa opowieści o Powstaniu w Getcie Warszawskim niż ta, którą w Polsce od lat przyjmuje się dosyć powszechnie. Króluje narracja oparta o osobiste świadectwo Marka Edelmana, dowódcę oddziału Żydowskiej Organizacji Bojowej walczącej pierwsze cztery dni na terenie getta w tzw. szopie szczotkarzy. Oczywiście - każdy weteran pamięta głównie to, co sam widział, przeżył i zawsze ma prawo mu się wydawać, że był w centrum wydarzeń, że to, co jemu się przytrafiło było kluczowym momentem. A Marek Edelman był też postacią obdarzoną wielką charyzmą i był charakterystyczny, dominujący rozmówcę. Zatem wszyscy, którzy chłonęli wspomnienia Edelmana, zaczytywali się w opowieściach o nim i przez niego snutych, łowili jego wypowiedzi w telewizji wiedzieli, tak jak i ja, że istniała Żydowska Organizacja Bojowa, która zaczęła się tworzyć w przededniu tzw. Wielkiej Akcji, czyli na samym progu katastrofy, objęła wszystkie organizacje społeczne i polityczne w getcie warszawskim.
Owszem mowa jest o tym, że istniał jakiś Żydowski Związek Wojskowy założony przez rewizjonistów, ale wiemy o nim tyle ile powiedział Marek Edelman, Bundowiec, czyli niewiele i jednak niechętnie.
Co jednak dzieje się wówczas gdy część bohaterów traci głos, twarz, ponieważ nie przeżył nikt, kto mógłby za nimi świadczyć?
Taką próbą przywrócenia imion, nazwisk i pamięci czynów jest książka Mosze Arensa, który, co warto pamiętać, sam identyfikował się z ruchem rewizjonistycznym.
Bejtar i Żydowski Związek Wojskowy jak się okazuje jeszcze w czasie oblężenia Warszawy, 23 września 1939 roku przekazał polskim władzom dostęp do swoich magazynów broni. Cztery dni później Warszawa upadła i nie wiadomo co się stało z tymi magazynami. Wiadomo natomiast, że założony jako przyszła samoobrona dla społeczności żydowskiej Bejtar od początku organizował się na sposób wojskowy i szykował się do walki.
Pierwszym sygnałem wskazującym, że celem Niemców nie jest tylko okupacja czy wyzysk ale zagłada wszystkich Żydów była rzeź wileńskich Żydów w Ponarach, po której w Wilnie wszystkie organizacje żydowskie zawiązały Zjednoczoną Organizację Partyzancką przekraczając przedwojenne podziały. Nawiązano także kontakty pomiędzy gettami starając się wymieniać informacje i tworzyć rodzaj siatki podziemia.
W Warszawie jednak te podziały nigdy nie zostały zasypane, nawet w obliczu Zagłady. Mosze Arens pokazuje jak doszło do tego, że w przeddzień ostatecznej rozprawy, w getcie istniały dwie niezależne organizacje ruchu oporu, często zajmując te same rejony, budynki, nie mając dość broni ani amunicji. Zajmując ten sam rejon żydowskie oddziały nie kontaktowały się ze sobą i nie współpracowały. Tak było na terenie Szopu Szczotkarzy, gdzie ŻOB-em dowodził Marek Edelman i nie wspominał, że na tym samym terenie działał też lepiej wyposażony i wyszkolony oddział ŻZW.
Jak wskazuje Arens, różnice między dwoma niezależnymi organizacjami bojowymi nie dotyczyły tylko przedwojennych różnic ideologicznych , ale też pragmatyki działania. Na przykład Żydowska Organizacja Bojowa przyjmowała w swoje szeregi tylko zdeklarowanych członków partii, które współtworzyły całą organizację, a pozostawała zamknięty na niezrzeszonych. Miało to może jakiś sens, gdy chodzi o zachowanie zasad konspiracji i wzajemnego zaufania. Ale wielu ludzi w getcie, po wielkich wywózkach do Treblinki latem 1942 roku na własną rękę się uzbrajało by bronić siebie i swoich bliskich i szukało też jakiejś formuły organizacyjnej, która by dała im oparcie. Według Arensa ŻOB pozostawał dla takich ludzi zamknięty, podczas gdy kierowany przez młodego Pawła Frenkla i Leona Rodala Żydowski Związek Wojskowy przyjmował wszystkich, którzy chcieli walczyć. W ŻOB odziały były tworzone spośród członków poszczególnych partii politycznych, co miało im dawać ludzką spoistość ale oględnie ujmując nie było najrozsądniejsze od wojskowego punktu widzenia, w tym jeżeli chodzi o możliwości elastycznego dowodzenia, podczas gdy ŻZW był zorganizowany bardziej na wzór wojskowy i był lepiej dostosowany do otwartej walki. Emanuel Ringelblum wspomina w swoich zapiskach że był pod wrażeniem poziomu wyszkolenia i uzbrojenia oddziałów ŻZW. Wynikało to zapewne też i z tego, że bojowcy wychowani przez Żabotyńskiego organizowali swoje zaplecze materiałowe do walki od bardzo dawna, podczas kiedy Żydowska Organizacja Bojowa dopiero od jesieni 1942 roku. I tak w czasie gdy ŻOB miał na wyposażeniu głównie ręczne pistolety - ŻZW dysponował nawet karabinami maszynowymi. Rzecz nie do pomyślenia w getcie warszawskim wiosną 1943 roku. I jak wykazał przebieg walk na Placu Muranowskim - bojowcy ŻZW umieli też tych karabinów używać.
Na tym zresztą zatrzymywały się wszelkie rozmowy scaleniowe między ŻOB a ŻZW przed powstaniem. To prawda, że ŻOB reprezentował większość ugrupowań politycznych w zdziesiątkowanym getcie, podczas podkomendni Pawła Frenkla - reprezentowali tylko siebie. Z kolei byli dużo lepiej wyszkoleni i uzbrojeni członkowie ŻZW mieli spójny plan taktyczny obrony wyludnionego getta. Byli gotowi się zjednoczyć, ale pod warunkiem, że komendę nad działaniami charakterze wojskowym przejmie ta organizacja, która jest do tego lepiej przygotowana, czyli ŻZW, to z kolei było nie do przyjęcia dla ŻOB.
Jak się okazuje ten brak porozumienia towarzyszył Żydom w czasie ich beznadziejnej walki z niemieckimi siłami dowodzonymi przez Jurgena Stroopa. Co ciekawe, jeżeli szukać świadectw siły i skuteczności ŻZW to dostarcza ich sam kat warszawskiego getta, który nie znając dokładnie struktury żydowskich organizacji podziemnych w getcie wyraźnie wiele razy, tak w zeznaniach jak i w rozmowach z Kazimierzem Moczarskim w celi śmierci wskazywał na rejon najbardziej zażartych walk czyli Plac Muranowski. To był rejon, którego obronę wzięli na siebie podkomendni Pawła Frenkela.
To tam pierwszego dnia Powstania zawisły na jednym z budynków dwie flagi wywieszone na rozkaz Pawła Frenkla - biało-niebieska, syjonistyczna i biało-czerwona, polska. Niemcom nie udało się ich spalić ani zdjąć przez pierwsze cztery dni Powstania. Były groźne nie mniej, zdaniem Stroopa, niż karabiny w rękach bojowców. Były też bronią, były symbolem braterstwa broni, które nie zaistniało, ale którego możliwość spędzała sen z powiek Niemcom. Bali się, że opór Żydów zainspiruje opór Polaków. Zaś wspólne wystąpienie tych dwóch społeczności w czasie kiedy poddawała się Armia Pancerna "Afryka" w Tunezji, kiedy Niemcy cofali się spod Stalingradu aż pod Charków - mogło spowodować spore problemy.
Ale tak jak nie doszło do nawet taktycznego współdziałania ŻZW i ŻOB, tak nie doszło na szerszą skalę do współdziałania Polskiego Państwa Podziemnego czy lewicowych organizacji podziemnych z walczącymi w getcie bojowcami obu organizacji. Co więcej wzajemna niechęć trwała także po Powstaniu, kiedy opowieść o nim przejęli ci, którzy przeżyli, a byli to głównie ocaleni bojowcy ŻOB. Marek Edelman kilka razy wspominał po wojnie, że ŻZW był mało znaczącą organizacją, że pierwszego dnia powstania przestał się liczyć.
Nieco inaczej opisywali te wydarzenia inni świadkowie, także członkowie ŻOB, wspominając, że ŻZW bronił się dzielnie przez pierwszych kilka dni na Placu Muranowskim. Żydzi nie działali tam z zasadzek, ale wydali Niemcom otwartą bitwę miejską, którą można uznać, za prefigurację późniejszych walk z czasów Powstania Warszawskiego. To tam udało się przy pomocy butelek z benzyną m.in zniszczyć niemiecki czołg. Tych analogii wydaje się być więcej, że wspomnę chociażby wykorzystanie kanalizacji miejskiej do komunikacji z aryjską stroną i jako drogi do przeruztu ludzi, a także w ostateczności - ewakuacji.
Mosze Arens za ostatnie starcie zbrojne, które jego zdaniem symbolicznie kończy Powstanie w Getcie Warszawskim uznaje walkę resztek ŻZW po aryjskiej stronie, przy ulicy Grzybowskiej 11 z siłami policyjnymi w których wszyscy giną a wśród nich Paweł Frenkel. 19 czerwca 1943 roku, równo dwa miesiące od wybuchu powstania.
Przywódcy organizacji zginęli w walce, niedobitki żołnierzy się rozproszyły. Nie miał kto opowiedzieć ich historii. A jeżeli już opowiadał, brakowało u bezpośrednich świadków. Dowody pośrednie były znaczące, ale łatwe do zbagatelizowania.
W tę noc myślę zatem o nich wszytskich, których imion i nazwisk nigdy nie poznamy, bo nie miał ich kto przekazać. Myślę o Pawle Frenkelu i o tym że przecież jego bojowcy jeszcze przed wybuchem walk wykopali dwa, dobrze zamaskowane tunele na stronę aryjską. Mieli kontakty, mogli próbować wyjść z getta i przeżyć w lasach, w partyzantce. Wybrali świadomie inną drogę - walkę jako znak niezgody, desperackiego sprzeciwu, wyzwanie rzucone katu, rzucone obojętnemu światu.
I myślę o tym, że mówiono, że był człowiekiem o wyjątkowej godności i posłuchu wśród swoich ludzi. Musiało tak być, jeżeli mogąc wyjść z getta, poprowadził w wieku 22 lat kilkuset swoich ludzi do ostatniej walki pod dwoma flagami.
I nikt nie wie nawet jak wyglądał Paweł Frenkel. Internet zaludniają jego portrety pamięciowe, znacząco się od siebie różniące. Wspólne są im tylko dwie flagi w tle.
Izraelska i polska.
Myślę o tym jak bardzo w swoim odruchu obrony żydowskiego honoru i godności - był z ducha romantyczny i tragicznie polski.
__________________________________________
Mosze Arens, „Flagi nad Gettem. Rzecz o powstaniu w getcie warszawskim”, Wydawnictwo Austeria, Kraków – Budapeszt 2011

Komentarze

Popularne posty