A potem nagle rozwarła się ciemność jakaś (środa)


 (fot. "Dunkirk")

 


5 maja 2021 (środa)

27 marca była sobota, pojechałem po pracy do domu zjeść obiad i zaraz po obiedzie pojechałem do Opola na spotkanie on-line, ale na miejscu do MDK-u. Spotkanie prowadził Witek Sułek, grał zespół "Pół na pół" z Prudnika, zarządzał wszystkim Krzysiek Żyliński ze swoją ekipą i było okej, chociaż wróciłem spruty jak ten koń po westernie. Nie pamiętam niedzieli. W poniedziałek i wtorek siedziałem w domu z Juniorem na tak zwanym covidowym, a w środę się zaczęło.

Najpierw jakaś śmieszna gorączka, rozbicie, które rosło, wraz z temperaturą. Lekki kaszel. Zadzwoniłem do internistki, natychmiast dała skierowanie do wymazu na covid i kwarantannę na 10 dni. Wymazali mnie 2 kwietnia. Wynik, pozytywny miałem 5, już po świętach. Ale słabłem, gorączka rosła a leki tak zwane zachowawcze - działały trochę i szybko zaczynało się wszystko od nowa, skok gorączki, jakaś końska dawka przeciwgorączkowych i przeciwzapalnych i znowu. 9 kwietnia internistka postanowiła zapisać mi już antybiotyk, akurat taki na 5 dni. Czułem już coś w drogach oddechowych, jakby swędzenie, jakby blokadę, kaszel pojawiał się regularnie rano przy próbie rozruchu płuc, bo jakby drętwiały przez noc. 

Po kilkunastu minutach zadzwoniła, jakby ją coś tknęło, że jednak nie te jej antybiotyki, niech Pan jedzie na Koszarową się przebadać, ma Pan skierowanie elektroniczne. Podała numer. I pojechałem. Mówiłem żonie, że tylko na badania. Zostałem tam 17 dni. Sala dla pięciu osób, z własną łazienką, oknami od ulicy. Tyle, że nie wolno wychodzić z sali. Zatem trochę, chociaż nie do końca zrozumiałem monotonię życia wszelkich aresztantów, detencjonowanych. A to zaledwie kilkanaście dni. Ale już nauczyłem się odmierzać czas wizytami związanymi z nakłuwaniem, z wizytami związanymi z jedzeniem, z wizytami związanymi z badaniami i pobraniami. Zasięg z tlenem - półtora metra. Można było leżeć, głównie na wznak lub na boku, ale ostrożnie żeby wenflonu nie urazić, albo z nogami na poduszce w stronę wyjścia, z głową w nogach łóżka. Czasem siadałem na łóżku i tak kilka godzin, byle nie leżeć. 

Nie jest to urlop. Na sali masz różne przypadki. Sam się różnie czujesz. I wiesz, że to choroba o której sama pani doktor mówi, że niewiele o niej wiemy. Obok leży sąsiad, który spokojny jest tylko wtedy kiedy w płuca z dwóch połączonych koncetratorów tlenu wali mu mieszanka 80%. Inaczej wpada w niepokój a potem panikę. Ale ja mu się nie dziwię.Ja jestem astmatykiem, kilka razy w życiu się dusiłem i wiem, że jak brakuje ci powietrza w płucach to nie jesteś już wyborcą PiS ani Konfederacji ani Hołowni, feministą, katolikiem, buddystą. Jesteś tylko przerażonym ssakiem.

Nie chce się nic pisać, z czytania to najwyżej lekkie rzeczy albo absurdalne jak tygodniki opinii dzielące się przemyśleniami redaktorów i reporterów o świecie, karju, ojczyźnie naszej zgłupiałej, sprymitywniałej. Tak to koi nerwy.

Ale nie, nie napatrzyłem się na wiele przypadków bo na sali było pięć miejsc, dwóch wyszło, dwóch przyszło, razem siedem.

Okopowa nuda. Tak na to mówiłem. Czekasz na coś spektakularnego a tu nic, ciągle te same twarze, te same postaci, rozpoznawane tylko po oczach bo kombinezonach wszyscy i wszystkie. "Lecz gdy w okopy nas się śle, to kiedyś atak musi być" - jak śpiewał Kaczmarski. A tutaj nic. Pole walki jest gdzie indziej.

I ta walka się toczy. Sam nie wiesz jak, gdzie i kiedy. W dniu, w którym trafiłem do szpitala zmarł dwa lata starszy ode mnie kumpel z dawnej roboty. Wychodził spod tlenu, już mu mówili, żeby trochę chodził i tak dalej. Nagłe pogorszenie, znowu tlen, respirator, potem coś jeszcze, mówili, że wylew i żegnaj kolego. Mieliśmy kiedyś rodzinnie jechać na koncert razem, U2, pamiętasz, tylko biletów na całym mieście nie było. 

Po 17 dniach, ponad tydzień temu wyszedłem. Ostatnie dni zrywałem się spod tlenu i dreptałem w ta i z powrotem po sali. Po trzy, cztery, pięć tysięcy kroków. Kojarzył się początek "Murów Hebronu" Stasiuka. Ja wiem, że on nie lubił tej książki, może nawet dalej nie lubi, ale mnie jej wspomnienie pomogło. Odmierzałem dzień spacerami po sali, po celi, po ziemiance w linii okopów.

I nagle świat, drzewa, ludzie, dom, pokój z półkami, a nie rurami do tlenu, szczebiot dzieci, szczekanie psa, wiatr. 

Nie umiałem się do tego przyzwyczaić, opanować poznawczo. Jakbym przestał rozpoznawać.

Mija dziesiąty dzień po szpitalu. Nadal wejście na poddasze jest wysiłkiem. Zapakowanie paczki kurierskiej o wadze kilograma to wyrypa po której musze się położyć, ale czuję że płuca pracują jak trzeba. Chyba tego mi nie dziabnął wirus bardziej niż trochę po krawędziach.

Ale ponad miesiąc wyrwany z życiorysu. 

Na szczęście życiorys pisze się dalej.

Mimo że czułem powiew kosy na karku, odległy, jakby wymierzony na postrach bardziej, ale kto to tam wie.

Komentarze

Popularne posty