Powroty, Nowa Ruda (sobota/noc na niedzielę)

 






24 lipca 2021, sobota, już noc

Powroty do Nowej Rudy. To się cyklicznie musi zdarzyć. Tak co kilka lat. Najlepiej jak zdarza się co roku. Ale to nie zawsze się udaje. Coś po drodze się wydarza i niby się wpada do Nowej Rudy, ale się w niej nie jest. Takie mignięcie na kilka godzin czasem nie zasługuje na określenie "powrót". 

Powrót do Nowej Rudy bez przeczytanego na głos wiersza - liczy się za pół, albo nawet za ćwierć. Tu nie chodzi o to, że trzeba przeczytać go przed innymi. Nie. Wystarczy na głos, żeby powietrze zadrżało przez chwilę. Wtedy miasto, dolina, ulice przeplatające się jak widziane niegdyś wyobrażenia niemożliwych figur geometrycznych - odpowiada, rozpoznaje ciebie, widzi. Nadajesz sygnał "swój-obcy" i dostajesz odpowiedź. 

Tyle zrozumiałem dwa dni temu, będąc znowu w mojej Nowej Rudzie, po długiej przerwie. Chociaż odwiedzałem ją przecież, ale nie mówiłem na głos wierszem. I miasto mnie nie rozpoznawało jak swego. Stąd te zaimki. Moja, swój, twój.

Siedem lat "Góry Literatury" wydawały mi się za wielkie na moje wyobrażenia i nie moje. Bo były duże. Chociaż pamiętam rozmowę z Karolem, chyba w 2004, kiedy ten pomysł się rodził, wtedy pod nazwą "Góry Babel". Wtedy to miał być kameralny festiwal ze spotkaniami autorskimi po schroniskach. Chyba ta formuła się zmieniła gdy idzie o "Góry Literatury" i wędrowny festiwal literatury idący za ludźmi, za człowiekiem pojedynczym od schroniska do schroniska, od namiotu do namiotu - to ciągle rzecz do zrealizowania. Pomysł, który leży na ulicy. A raczej na ścieżce.

Warto to zapamiętać.

Ale o tym powrocie.

Ale w końcu zdarzyło się, że te wielkie, zdawałoby się tylko do pooglądania jako widz (a na to zawsze jest za mało czasu) "Góry Literatury" upomniały się o mnie jako o autora. I powróciłem.

Żeby powrócić, trzeba by najpierw być, czuć się zadomowionym, a potem miejsce zadomowienia porzucić, wyjść gdzieś w światło i zagubić drogę, iść tak długo aż się zapomniało kim się jest, albo wręcz przeciwnie, wiedzieć i tęsknić za sobą prawdziwszym niż teraz. 

Cokolwiek to znaczy i cokolwiek temu pragnieniu powrotu odpowiada w rzeczywistości.

Ale tak, ten pierwszy, wiekopomny wyjazd z roku 1992, z końcem maja, zaraz po egzaminach komisyjnych z matmy i niemieckiego słynną trzybiegową "Nyską" z Brzeskiego Domu Kultury z Panem Zbyszkiem za kierownicą i Januszem jako kierownikiem wycieczki - to nie był akt zadomowienia, ale wręcz przeciwnie. Wyjście w morze. Pamiętam, a mogę tę pamięć podeprzeć nagraniem z kasety (zachowało się) - że czytałem pierwszy raz w życiu dla obcych ludzi swój wiersz i to był wiersz o żaglach, o morzu, o wyjściu w przestrzeń. Ubogi był ten wiersz, chyba słaby, nie znalazł się w żadnej antologii, książce, upamiętnieniu. Pewnie nawet archiwa Radia Wrocław go nie przetrzymały. Robert Gawłowski nagrywał dla radia, Karol Maliszewski prowadził spotkania, Stary Awiżeń mówił, że jakby ktoś powiedział, że szła mrówka, ktoś ją nadepnął i mrówka nie żyje, to samo w sobie niewiele znaczy, ale jeżeli to napisze Herbert, to już waży inaczej. Beata z Anią czytały wiersze ze wspólnej książki. Ania stała na krześle, Beata siedziała. Gileta Roman, w gajerze, redaktor "Gazety Wałbrzyskiej" czytał wiersz o tym, że dla niego święta jest tylko jego własna matka, która go urodziła. Krzysiek Śliwka w dżinsowych łachach, zarośnięty, z długimi do pasa piórami rzucił się Gilecie na szyję, nie, objął go nawet nogami, ale to już przed Noworudzkim Ośrodkiem Kultury, kiedy szliśmy coś zjeść - bo się spóźnił. On, Krzysiek. Albo pociąg. Albo i Krzysiek i pociąg, bo i tak bywało.

I była jeszcze krótko ostrzyżona dziewczyna, która mówiła, że polubiła czytać opowiadania między innymi, którzy czytali wiersze. Miała na imię Olga. 

I potem co rok, nawet gdy Stowarzyszenie zmalało w jakimś momencie do czterech osób - Anki, Zachara, Froncka i mnie, już się jechało. Także w tym roku, kiedy Zalew Otmuchowski występował z brzegów i nie było już Nyski, ale jakieś Cinquecento pożyczone od mojej mamy. To jakiś czas trwało. Na tamte warunki - to była epoka. Dzisiaj wiem, że ta ciągłość obejmowała ze dwa, trzy, może cztery lata, nie więcej. 

U nas się sypało całe to Stowarzyszenie, rozjechaliśmy się na studia, do miasteczka mało kto zaglądał. Wydawało się nawet, że to już nie ma szans, że tak wygląda koniec. No cóż, taki koniec spotkał wiele grup, klubów, zrzeszeń lokalnych pisarzy, zapisywaczy i notariuszek mglistych spraw. Nie byłoby w tym nic dziwnego. Ostatecznie ja siedziałem w Krakowie, Zachar z Poznaniu, Froncek we Wrocławiu. Te organizmy mogły nas wessać, powinny były to zrobić. Tak się działo. 

Tymczasem w Nowej Rudzie ciągle coś tętniło, gdy myśmy sie pomału rozpadali, żeby się pozbierać koło 1998. 

Ten fenomen lat 90-tych ubiegłego stulecia, ówczesna literacka Nowa Ruda powinien mieć swojego proroka, albo chociaż badacza czy badaczkę. Myśmy w Brzegu naprawdę wtedy bardzo zazdrościli Nowej Rudzie. Na przykład technikum drukarskiego, z którego młodzież w ramach prac dyplomowych składała kolejne książeczki z wierszami w mikroformatach, na nano-czcionkach. Do dzisiaj zajmują na moim poddaszu osobną półkę. To było kilkadziesiąt antologii, wiele arkuszy i książek autorskich. A kiedy padło technikum, to i tak została energia. 

I potem z kolei wiele arkuszy ulotnych, począwszy od "Paginy" poprzez "Cermait". Powiadacie że nasz "BregArt" trwał dłużej? Ale miał inspirację - właśnie w "Paginie" i "Cermait", arkuszach z poezją które funkcjonowały na zasadzie "Odkseruj i podaj dalej". Myślę, że i "Red.", nasza próba wejścia na rynek pism literackich był inspirowany tamtymi arkusikami. Przedmiotami naszej zazdrości. Że można tak po prostu wziąć wiersz i go rozprzestrzenić.

No i marzenie - noworudzki klub miał na własność swoją piwnicę, niedościgłe osiągnięcie dla nas, którzy nie mieliśmy sie długo gdzie podziać. A potem, kiedy już mieliśmy to był to kąt w hallu galerii sztuki w ratuszu, miejsce, które nie miało w sobie nic z zamkniętej, bezpiecznej przestrzeni. Tutaj zawsze byliśmy w gościach z jedną szafą i kilkoma krzesłami, nie było zadomowienia. Przynajmniej tak się wówczas mogło nam wydawać. Bo w końcu okazało się, że po trosze cała galeria stała się naszym domem.

Ale nawet wtedy - to nie było tak jak w Nowej Rudzie, bo tam można było w tej piwnicy siedzieć w nocy, trwac do światu i kilka razy to się zdarzyło.

Gdzieś nastąpiło zerwanie tej wątłej ciągłości. Nie pamiętam już czy między 1995 a 1997. Chyba. I powrót po dwóch latach jak zza wielkiej wody. I zupełnie nowe otwarcie. Wtedy chyba OGMA i Stowarzyszenie było w największej sile, nie literackiej, ale sile więzi międzyludzkich. Kiedy na koniec roku 1998 spotkaliśmy się na rynku w Nowej Rudzie, żeby jako dwa kluby literackie pojechać do Tłumaczowa, żeby tam spędzić sylwestra i Nowy Rok - okazało się że jest nas kilkadziesiąt osób, Tomek Marcinkiewicz nawracał kilka razy busem, żeby wszystkich przewieźć we wskazane miejsce. Rok później na sylwestrze w podziemiach biblioteki było nas kilkukrotnie mniej, ale siła więzi była podobna. To wtedy ten zaśpiew, który wyszedł z naszych gardłem sam i sam umilkł. I tak dobrych piętnaście minut w ciemnościach biblioteki. Ślad zostaje podobno, eneregtyczny, po czymś takim.

 Podobnie kilka miesięcy później na dziesięcioleciu OGMY - znowu było nas mniej, ale się trzymaliśmy. Świeczkę z tamtego spotkania palę co jakiś czas, ale bardzo oszczędnie.

Wszystko trwało jakoś do śmierci Beaty w 2012. Nie to, że z tą samą energią, bo ta falowała, przypływała z większą siłą, zanikała troche i znowu wracała - ale nie pamiętam większych przerw  promieniowaniu. 

Transpondery działały.

Ale tamtego dnia coś się załamało. 

Potem jeszcze jakieś plany spisania, ale czego. Człowieka? Czy nas samych, rozchodzących się pomału po kątach? 

Rok później wkopaliśmy nocą sosnę na skwerze przed Noworudzkim Ośrodkiem Kultury. Teraz tam kilka drzew ma podpisy. Ta jedna sosna nie ma. Ale kto wie, ten wie. Ma długie igły.

Powroty stały się nieregularne, chwilowe, bez rozpoznania.

Dwa dni temu miasto i ludzie znowu mnie rozpoznawali a ja rozpoznawałem ich. Mieliśmy sobie znowu coś do opowiedzenia, przeżycia wspólnie.

Czy to nowa przestrzeń? Coś się znowu zacznie? Już trwa? Nigdy się nie skończyło? I co tak naprawdę, co to jest?





Komentarze

  1. Przejmujący zapis. Nigdy nie byłem w Nowej Rudzie. Magiczne miejsce dzięki Karolowi Maliszewskiemu i Oldze Tokarczuk. Sosnę Beaty muszę zobaczyć. O ile , o tyle.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nikomu nic nie ujmując jest tej magii dużo więcej a Ci, którzy ją rozsiali byli liczniejsi niż się czasem myśli. To w ogóle takie miejsce - Sudety Środkowe, dziwne, przerośnięte jak nic obecnością ludzką i nieludzką.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty