O tym, że w pięć osób da się gadać i o adaptacjach (środa)


 

15 września 2021, środa


Wczoraj spotkanie autorskie z Starej Piekarni na Psim Polu. Była nas piątka. No ze mną i Rafałem siódemka. W ostatniej chwili udało się ustawić na trzech książkach telefon i poszła jeszcze transmisja przez profil autorski. Do dzisiaj obejrzało ją, czy raczej może "odsłoniło" około tysiąca osób. Obejrzał pewnie nikły procent z tego tysiąca. Ale spotkanie było dobre, dobra była rozmowa, nawet z niej coś ciekawego wynikło, bo rozmowa jest czymś więcej niż składową jednostronnych komunikatów. To już wiemy, prawda?

Pewnie dlatego omineła mnie afera, która podobno objęła całe środowisko literackie i kolejne posty moi znajomi w ciele fejsboga zaczynali do sakramentalnego usprawiedliwienia, że wprawdzie wszyscy już wszystko wiedzą i wszystkiego się dowiedzieli, ale - i tu następuje ekspresja osoby zabierającej głos w dyskusji. No to i ja coś tam machnę.

Afera polegała na tym, że na podstawie książki, reportażu która została wydana, jak sprawdziłem w roku 2016 i nawet została uhonorowana Nagrodą Literacką - nakręcono film, w tym roku. I film został zakwalifikowany na Festiwal w Wenecji. 

Autor książki dał prawa do zrobienia adaptacji filmowej, wiadomo, ale wiadomo też że adaptacja to nie książka. W każdym razie autor do Wenecji w zasadzie nie został zaproszony, producent załatwił mu darmowe wejściówki na seans, ale autor musiał sam kupić gajer, zarezerwowac sobie bilet lotniczy, hotel, a do kina wchodził oczywiście bocznym wejściem a nie po czerwonym dywanie.

Dwóch ludzi - inny autor i wydawca, a swego czasu także i producent i prowadzący popularnych programów w telewizji rzucili pierwszego posta (jak rozumiem), że to jednak obciach tak traktować człowieka, który był gdzieś na początku adaptacji, bo napisał książkę, będącą podstawą tej adaptacji. 

Producent zaś napisał coś w zarysie, żeby nie podskakiwać, bo on po takiej inbie trzy razy zastanowi się czy łaskawie w ogóle za jakąś adaptację się brać polskiego autora czy autorki, a w ogóle to filmy oglądają miliony a książki czytają nieliczni, więc autor ma gorsze auto i ma ustąpić pierwszeństwa  niezależnie od znaków na niebie i ziemi.

Pomyślałem sobie kładąc się spać, że trudno o lepsze zestawienie wewnętrznego zróżnicowania środowiska pisarzy i w gruncie rzeczy zerowego znaczenia tej grupy w polskim życiu wspólnotowym, bo chyba użycie przymiotnika "społecznym" to za wiele. I w ogóle wiele mówi o naszym życiu wspólnym w tej krainie.

Pewnie, że nie ma obowiązku być miłym, sensownym albo chociaż życzliwym człowiekiem i jak czegoś nie było w umowie, to niby nie trzeba tego robić, ale jest coś takiego jak obyczaj. Na świecie to chyba jest tak, że obok prawa, reguł ścisłych regulujących stosunki międzyludzkie, jest jeszcze zestaw mniej sztywnych reguł, niepisanych zasad, oczekiwań - zbiorczo można mówić o obyczaju.

Nie trzeba przestrzegać obyczaju. W zasadzie nic za to nie grozi. Ale jednak jest miło, gdy ktoś to zrobi.

I oczywiście cała ta inba jest krańcowo odległa od mojego świata w którym na spotkanie autorskie przychodzi 5 osób, a jak zrobię transmisję z komórki opartej o trzy książki to jeszcze sypnie się z tysiąc odsłon na profilu autorskim. To problemy pierwszego obiegu literackiego, w którym fajnie jest być, to na pewno, ale w którym przytłaczająca większość kolegów i koleżanek piszących nie jest i nie będzie. Ja też.

Ale po pierwsze - nie dalej jak dwa dni temu pisałem (i co więcej - myślałem) nad tym, jak bardzo służy sztuce filmowej coś co najpierw jest literaturą. Dobra książka, to prawie na pewno dobry scenariusz, chyba że ktoś wybitnie go zepsuje, co się zdarza ale z kolei dobry scenariusz to już prawie dobry film. Tak mówią mądrzejsi ode mnie, bo ja ogólnie filmy traktuję niechętnie, a książki z nabożeństwem. Zatem drodzy filmowcy, ja wiem że was czasem bezzasadnie i bezmyślnie oglądają miliony wpierdalające popkorn i siorbiące kolę żeby zaraz zapomnieć kiedy i na czym były, ale może jak w starym dowcipie Adama Mleczki - moglibyście nas, autorów, autorki poszanować przez pięć minut? Szczególnie kiedy przekraczacie próg masowego zapomnienia i film idzie gdzieś wyżej i dalej?

Oczywiście nie z musu, nie z powodu zapisów umowy, tylko dlatego, że tak wypada.

Po drugie - argumentacja producenta z ilości użytkowników jest blada i to wiem od czasu kiedy na tyłach publicznego szaletu w warszawskich Łazienkach (a tak bywało się w stolicy, nie powiem), przeczytałem parafrazę reklamowego claim'u pewnej firmy produkującej kserokopiarki, a brzmiało to bez mała tak:

"Ludzie jedzcie gówno, miliardy much nie mogą się mylić!"

Od ludzi bywałych w świecie spodziewałbym się innej linii argumentacyjnej niż takiej, że nas miliony a was tysiące (albo jeszcze mniej). Waga dzieła nie zawsze zależy od jego popularności. Jest wiele rzeczy miałkich, słabych i żenujących, które cieszą się popularnością i odwrotnie rzeczy ciekawe, wyrafinowane, niegłupie, osobliwie w Polsce, stoją w kącie.

W sumie to kwestia wyboru - po której stronie chce się stanąć.

Po trzecie - nie ma lepszej ilustracji dla tego jak jako wspólnota zamieszkująca te krainę traktujemy słowo pisane. Filmowa ekipa leci na koszt organizatora festiwalu autor książki dziękuje obficie za darmowe wejściówki i kupuje na własny rachunek bilety oraz opłaca sobie hotel.

Czy hotel i bilet tanich linii lotniczych dla producenta filmowego, którego filmy oglądają miliony to jest duży wydatek, nawet gdyby miał go pokryć z osobistych dochodów? Nie sądzę. A wyglądałoby zacnie.

Oczywiście nie ma obowiązku zacności, umowa tego nie przewidziała.

A to mi z kolei przypomina taką opowieść znajomego, który szukał do społecznie prowadzonej świetlicy dla dzieciaków - dodam w Ameryce Łacińskiej nie w Polsce - sprzętu komputerowego. Laptop, stacja, drukarka, projektor, coś tam jeszcze. Miał znajomego, który prowadził sklep. Poprosił go, żeby ten mu zrobił ofertę, że do świetlicy, po znajomości, jakoś taniej może czy coś. Sprzedawca zrobił mu ofertę, znajomy sprzęt kupił, oferty nie sprawdzał, w końcu mu ufał a sprzęt miał być po znajomości. Po dwóch dniach patrzy na stronę sklepu znajomego i widzi ten sam sprzęt wystawiony o powiedzmy 5% taniej niż mu sprzedano. Dla dzieciaków przecież nie dla niego. 

No więc mój znajomy zadzwonił do tego ze sklepu i mówi mu tak:

- Słuchaj, ty jakoś bardzo się nie wzbogaciłeś, ja bardzo nie zbiedniałem, ale przynajmniej wyjaśniliśmy sobie który z nas dwóch jest chujem.


Historia oczywiście bez związku z tematem. Luźne skojarzenie.

(A że w ogóle nie gram w tej lidze gdzie się kupuje prawa do adaptacji to tym bardziej mam to tam gdzie wszy pies ostatni)


Wczorajsze spotkanie za to było fajne. W pięć osób da się gadać. 

 

W pięć milionów - już nie.






Komentarze

Popularne posty