Więcej Rembeka, mniej rąbanki (niedziela)

 


12 września 2021, niedziela


Tak jak Polsce nie udał się Traktat Ryski, kończący wojnę polsko-bolszewicką, wygraną przez marszałka socjalistę, zamkniętą traktatem przez endeków, tak chyba nie udały się obchody stulecia centralnego wydarzenia tamtej wojny, czyli bitwy nazywanej warszawską. Piszę - nazywanej, bo tylko część zmagań toczyła się na przedpolu Warszawy. Decydujące było uderzenie znad rzeki Wieprz, nie mniej ważne, chociaż w jakiejś mierze przypadkowe było przeciwuderzenie Sikorskiego znad Wkry. Ale oczywiście – Warszawa była osią tej batalii, gdyby upadła, reszta traciła sens i znaczenie. A jednak – nie udało się. Trudno dzisiaj wskazać cokolwiek, co byłoby symbolem tych obchodów. Nie postawiono zapowiadającego się jako kolejna makabryła architektoniczna łuku triumfalnego w nurtach coraz płytszej ostatnio Wisły i może dobrze. Zostało za to w pamięci widowisko, śpiewogra, jak to się kiedyś mówiło na Stadionie Narodowym na poziomie najlepszych produkcji Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu z epoki dawno minionej. Najśmieszniejsza chyba zaś w tym wszystkim była scena, w której dwóch radiotelegrafistów na skraju okopu na bieżąco rozszyfrowuje depesze sowieckich sztabów. Jeden słucha przez słuchawki alfabetu morse’a i każe coś drugiemu wśród dramatycznej muzyki notować na kartce, a ten potem zeskakuje do okopu wśród klaszczących w ręce żołnierzy i biegnie do kwatery zanieść pilne wieści. Wyobrażenie równie wstrząsające jak niedoszły łuk triumfalny w nurtach Wisły. A co z resztą, ktoś zapyta? No z resztą tak samo albo jeszcze gorzej.

Zniesmaczony zatem całkowitym uwiądem koncepcyjnym oraz wykonawczym oficjalnych obchodów rzuciłem się na książki Stanisława Rembeka. Nie czytałem go wcześniej, przyznaję. Każdy ma swoją listę czytelniczego wstydu, poza tymi, którzy w ogóle nic nie czytają, więc nie znają tego uczucia. A okazja do owego rzucenia się trafiła się nie lada bo Państwowy Instytut Wydawniczy podjął się właśnie edycji Dzieł Zebranych tego autora, w pierwszej połowie 2021 roku wydając pierwsze trzy tomy, w tym w tomie III - powieść „W polu”, która zyskała u współczesnych opinię jednej z najlepszych powieści batalistycznych, historycznych swojego czasu. No i obok powieści „Lewa wolna” Józefa Mackiewicza – jednego z nielicznych liczących się literackich świadectw wojennych początków II Rzeczypospolitej. Stanisław Rembek, co istotne, w wieku 18 lat wstąpił do odradzającego się Wojska Polskiego i służył w czasie wojny polsko-bolszewickiej w 10 Dywizji Piechoty generała Żeligowskiego. Tak, tego samego, który w ramach sfingowanego buntu zajął po wojnie zbrojnie Wilno i ogłosił powstanie tak zwanej Środkowej Litwy w roku 1921. Dokładnie Rembek był kanonierem w I baterii 10 Kaniowskiego Pułku Artylerii Lekkiej. I na silnym związku z własnym doświadczeniem polega szczególny rodzaj wiarygodności prozy Rembeka. To się wyczuwa, to tkwi w detalach, w znajomości specyficznych żargonów, szyków języka i rytmów ciała, zmuszanego do krańcowego wysiłku. 



U Rembeka jest jak u Szczepańskiego, gdy pisze o poszczególnych manewrach baterii artylerii, o sposobie maskowania, noszenia amunicji, zaprzęgania i wyprzęgania koni, brudzie, o tym że okop był płytki, albo od dwóch dni wojsko nie jadło nic ciepłego. Nie ma wątpliwości, że to pisze ktoś, kto czuł koński pot, ludzką krew. Oto bowiem scena której świadkiem jest jeden z bohaterów jego powieści, porucznik Paprosiński, oficer piechoty gdy w chaosie odwrotu widzi prowadzącą spokojnie ogień baterię artylerii od razu wywołuje wrażenie, że musiał ją opisać ktoś, to krwawe rzemiosło znał od podszewki. Opis metodycznej, niemal aptekarskiej pracy kanoniera, napięcie czekających opodal zaprzęgów, monotonny, miarowy rytm meldunków obserwatora artyleryjskiego i kontrast tej uporządkowanej wojennej roboty z bezładem odwrotu mas piechoty – tego nie wymyśli ktoś, kto zna wojnę z barwnym map.

Ale Rembek nie pisał triumfalnej laurki, chociaż mógł. „W polu” mamy rok 1920, ale Rembek nie opisuje triumfu pod Warszawą, ani nad Wkrą, ani nad Niemnem. Na teatrum swojej opowieści wybiera obszar dzisiejszej Białorusi nad rzeką Autą, a na czas - lipiec 1920 roku. To ten moment, kiedy zwolnione po pokonaniu większości „białych” armii sowieckie wojska uderzyły skoncentrowane na polskie siły Frontu Północnego. W centrum jest zatem obraz bitwy przez polskie wojsko przegranej, a która była początkiem całej serii przegranych bitew, które z odległej perspektywy jawiły się jako ciągły odwrót. Odwrót, który miał się zatrzymać gdzieś nad Wkrą, pod Warszawą, Kockiem. Odwrót, który obecnie, z dzisiejszą wiedzą i wyrosłym mitem jawi się jako oczywista składowa ostatecznego zwycięstwa. Oczywiście dla bohaterów Rembeka, którzy giną na polu bitwy, gubią się na szlakach odwrotu, chorują, umierają – jest to wydarzenie ostateczne i totalne. Nie ma w tej opowieści innej perspektywy niż czas zatrzymany, brutalne „teraz” wojny, które zdaje się nie mieć końca.



4 lipca 1920 roku, ten dzień łatwo zidentyfikować w powieści, rusza wielka ofensywa bolszewicka znad Auty, która w pierwszych trzech dniach wymusza odwrót całego polskiego Frontu Północnego na którego skraju walczy dywizja generała Żeligowskiego, której cząstką jest feralna siódma kompania, której losy opisuje autor „W polu”. Nie udaje się siłom wroga wprawdzie zniszczyć ani dywizji, ani Frontu, ale siły polskie topnieją w odwrocie, rozprzęgają się moralnie i psychicznie tak, że jeden z bohaterów, nie bez mściwej satysfakcji myśli w jakimś momencie, że mógłby ten odwrót zakończyć się nawet w Warszawie. Nikt nie sprawdzi oczywiście dzisiaj czy istniał kapral Górny, Plutonowy Dereń, porucznik Paprosiński, Ludomski, strzelcy Robak, Piesik, Jagusiak ani jakie były prawdziwe losy siódmej kompanii, aczkolwiek wiadomo, że siódma kompania nie może przetrwać, to jasne, a wojna opisywana przez Rembeka nie może kończyć się wzniosłym triumfem, bowiem jest świątynią zagłady, która nie podaje na koniec swoich krwawych rytuałów żadnego morału, żadnego objawienia. Wojna jest tą, która jest. Prawdziwe są sine twarze zmęczonych do granic wytrzymałości strzelców, piana toczona z ust, rany, kontuzje, krew  i ból, a nie tandetny, neonowy krzyż unoszący się rok temu nad sceną Stadionu Narodowego.

I taki jest ten Rembek, genialny i prosty. Najlepszy w tych miejscach gdzie zdaje się zatrzymywać na powierzchni zdarzeń, gdy nie drąży psychiki swoich postaci. Wbrew pozorom groza, dramatyzm sytuacji w jaką są uwikłani staje się wtedy najbardziej wyrazisty.

 



Tymczasem żyjemy w kraju, w którym znajdują się pieniądze i wola na realizację tak gargantuicznych pomysłów jak rzeczone widowisko na Stadionie Narodowym czy – mam nadzieję niedoszły – łuk triumfalny w nurcie Wisły, a reedycje klasyki polskiej literatury są nieobecne w bibliotekach mniejszych niż wojewódzkie czy uniwersyteckie. Wiem, co mówię, gdyż szukałem aktywnie Rembeka w placówkach oświecenia publicznego od ponad roku, aby nie chodzić dłużej nieświadomym. Wydania „W polu” w serwisach aukcyjnych, wystawiane w złym stanie, osiągały ceny astronomiczne, a wznowień nie było w zasięgu wzroku. A po prostu można było wznowić w wysokim nakładzie, ładnej edycji trochę literatury z tamtych czasów w krytycznej edycji. Nie tylko Rembeka i Mackiewicza, ale nawet i samego Piłsudskiego, a z drugiej strony Tuchaczewskiego i Babla. Byłby przynajmniej pożytek jakiś i drobna szansa by czołówki rzeczy, które Polacy i Polki czytają nie okupowała niczym obca armia Remiguusz Mróx i Blanka Lipińska.

I myślę też smutno, że warty 27 milionów złotych film Jerzego Hoffmana „Bitwa Warszawska” mógłby mieć lepszą podbudowę literacką, bo przecież „Potop” wyszedł Hoffmanowi dobrze, w każdym razie o niebo lepiej niż „Bitwa Warszawska” i trudno ustrzec się myśli, że „Potop” bronił się, bo w zapleczu miał sprawnie napisaną powieść. W przypadku „Bitwy Warszawskiej” jak widać scenariusze w zasadzie leżały pod ręką. Bo przecież obok tych dwóch już przeze mnie wymienionych – Mackiewicza i Rembeka - na ekranizację czeka „Armia Konna” Izaaka Babla. Czy Państwo czujecie ten niezwykły potencjał ironii gdyby tak Babla sfilmował jakiś polski zespół twórców? I to jeszcze zrobił to dobrze? A może nawet dostał jakąś nagrodę o znaczeniu międzynarodowym? Szkoda.

 



A na zupełny koniec, taki przypis. Stanisław Rembek opublikował „W polu” po dziewięciu latach milczenia. Przez rok od wydania książki sprzedał podobno mniej niż sto egzemplarzy. W 1938 roku powieść Rembeka przegrała rywalizację o nagrodę „Wiadomości Literackich” z powieścią Jeremiego Wasiutyńskiego „Kopernik”. W polu pobite zostały też wówczas m.in. „Sklepy cynamonowe” Brunona Schulza i „Ferdydurke” Witolda Gombrowicza. Wczesną jesienią 2021 roku wydaje mi się to, mimo wszystko - bardzo pocieszające. Bo zupełnie nie wiedziałem, że była taka powieść jak "Kopernik". I nie czuję się z tego powodu winny.




Komentarze

Popularne posty