Nowa Transmigracja. Esej heroiczny oraz historie ludzi i miejsc albo o korzyściach z bana na fejsie (środa)

 22 grudnia 2021 (środa)

Ten ostatni rok przyjeżdżałeś zawsze rano w czwartek z plecakiem, zostawiałeś go przed zajęciami w pracowni informatycznej albo w tak zwanej kanciapie u Aleksa, którą nazywaliście Zakładem Parapsychologii Mniemanej. Aleks był kolegą z roku, który dostał na swoje badania naukowe małą kanciapę, która chyba wcześniej była schowkiem na szczotki. Dosłownie. To było jakieś cztery metry kwadratowe przedzielone ścianką działową. Za ścianką była kozetka na której można było się położyć i przespać. A przed ścianką Aleks miał stolik i komputer, jakiś budzący już wówczas politowanie 286 z monochromatycznym ekranem i dostępem do Internetu, takiego jaki wówczas był. Po zajęciach badałeś sytuację wśród znajomych, do których nie trzeba było dzwonić bo ciasnych wnętrzach parteru i piwnicy na Gołębiej 13 bez przerwy na kogoś się wpadało. Próbowałeś wyczuć gdzie można byłoby się przespać. Czasem to był nocleg na gołej podłodze w śpiworze, czasem wkręcałeś się na imprezę i zamiast spać zdarzała się noc przegadana do świtu albo przewędrowana do późna po pubach. Bywało, że piątek szedłeś na seminarium mocno niewyspany, nieodporny na wszystko co niesie ze sobą miasto i ludzie.

Wiosną roku, w którym pierwszy i drugi raz podszedłeś do obrony pracy magisterskiej Nietoperz wyprowadził się od żony do obszernego, pustego mieszkania na parterze jednej z kamienicy przy ulicy Siemiradzkiego w Krakowie. W samą porę by dać znowu dać ci schronienie przed kolejną małą katastrofą, jaka wydarzyła się w maju. Wyznaczano już pierwsze terminy obron dla prymusów. Tych, co nie marnowali cennych dwóch lat na to wszystko, co ty w tym czasie robiłeś, jakby chcąc nadrobić z kolei pierwsze trzy lata studiów – dosyć smutne, bezbarwne, z których z trudem udawało się wyłowić cokolwiek poza rytmem pociągów wiozących ciebie co tydzień do miasteczka nad Odrą i przywożących ciebie z powrotem, zupełnie jakbyś był obcym ciałem, rośliną, która nie tyle nie umie zapuścić na nowo korzeni w nieznanej ziemi co po prostu nie wyzbyła się już istniejących, odrywana co tydzień i co tydzień fastrygująca je na nowo. Turysta na przedłużonym urlopie. Tak to można by było opisać. Wiadomo było, że te wczesne terminy obron ciebie nie dotyczą, ale łudziłeś się jeszcze, że może w lipcu mógłbyś poczuć się przez chwilę wolnym. Przez moment. Po to, żeby zaraz złożyć dokumenty na studia doktoranckie, które wydawały mi się oczywistym wyborem, jasną decyzją.

Czyż nie mieliście z Przyjacielem tworzyć w Krakowie wiodący ośrodek terapii i rozwoju? Czyż nie miałeś pisać doktoratu o tym co dzieje się na styku teorii i koncepcji akademickich oraz praktyki terapeutycznej, psychologicznej? Jak to się miało nazywać? Ku psychoterapii zintegrowanej? Tak, to jedna z tych idei, na którą mogą i powinni wpadać ludzie młodzi, nieskażeni świadomością tego, jak krótkim czasem dysponują, jak wiele zostało powiedziane i zrobione przed nimi i jak wiele podobnych idei popadło w zapomnienie, jak wielu młodych ludzi niesionych pomysłami, o których nikt im nie powiedział, że nigdy się nie spełnią – dobrnęło do starości. Starości dziwaków, pariasów, samotników zdumionych, że życie przepłynęło przez palce, chociaż wydawało się, że dziarsko trzymają lejce, ster, kierownicę – niepotrzebne skreślić. W zasadzie – wszystko skreślić.

Można by zatem zaśpiewać, że to był maj i pachniało obłędnie na Plantach. Pani Profesor zaprosiła wszystkich magistrantów na indywidualne konsultacje do siebie do domu, każdego na inną godzinę tak aby był czas z każdym omówić wszystkie za i przeciw. Miałeś chyba już ze trzy rozdziały, zacząłeś pisać zakończenie, zacząłeś czuć to, co Rozwadowski nazywał „drive”, w wolnym tłumaczeniu - pęd. Pęd tekstu. Tę cudowną maszynę, która z początku potrzebuje kilku chwil do rozruchu, a potem pisze sama za ciebie. To zdumienie, w którym nie myślisz, nie mówisz, ale patrzysz na swoje ręce i na litery pokazujące się same na ekranie o wiele szybciej niż da się pomyśleć słowa i zdania w które się układają. Wyraźny znak tego, że coś przepływa. To już nie było mozolne przesuwanie horyzontu z każdym kolejnym zdaniem, spychanie gruzu, aby oczyścić plac budowy. Nie. To był już ciąg. Samo się pisało. Tylko utrzymać tempo i w głowie ten szczególny rodzaj szumu, który ja czuję teraz, kiedy przypominam sobie ciebie jasnego, promieniejącego wszystkim, co twoim zdaniem miało się jeszcze wydarzyć w twoim życiu. I to niebawem. Kiedy przypominam sobie ciebie, nieświadomego, że zmierzasz ku temu, co tobie pisane, co być może Pani Profesor już wiedziała i widziała w tobie, ale ty jeszcze nie. Czuję zatem szum w głowie, na Starowiślnej działa kino „Uciecha”, opodal na Podwalu funkcjonuje kino „Wanda”, naprzeciwko Collegium Novum wydaje ciepłe posiłki Bar Mleczny „Barcelona”, który nie wiadomo do dzisiaj, dlaczego się tak nazywał, a obok niego w suterenie działa nieco droższy, ale o gram wykwintniejszy Bar „Różowy Słoń”. W samym Collegium Novum funkcjonuje kawiarenka. A ty za jakiś czas idąc na ciężkim kacu przez rynek zanurzysz ręce w fontannie za Kościołem Mariackim niby to dla żartu obiecując zebranym, że coś z niej wyciągniesz i wyjmiesz dwa kieliszki, do góry stopkami, jakby czekały tam na ciebie, jakby twoje życie miało stać się lustrzaną wersją kogoś, kto tutaj, zapewne w dniu ślubu w momencie robienia odświętnego zdjęcia rzucił te dwa kawałki szkła za siebie, nie badając później tego, co się z nimi stało i czy nie stanowią jakiegoś tajemniczego zagrożenia. Stanowiły.

Ale to miało się wydarzyć dużo później, zanim pewnego majowego dnia Pani Profesor przywitała ciebie w drzwiach przepasana fartuchem bo akurat lepiła pierogi. Uśmiechnęła się, przeprosiła, że taki rozgardiasz, zaprosiła ciebie do pokoju, poprosiła żebyś usiadł na chwile i zaczekał, a ona te pierogi wrzuci do garnka. Potem przyszła, wytarła ręce w fartuch i wzięła twoją pracę ze stosu innych prac. Usiłuję sobie teraz przypomnieć jak miała ułożone włosy. Drobna, niska, zawsze miała wysoko upięte siwe włosy, ale czy wtedy, tamtego majowego popołudnia także tak było? Tego nie umiem sobie przypomnieć. Pamiętam tylko ciebie, jak siedzisz i czekasz na potwierdzenie, że tak, oto jest praca, dwa szlify i ustalamy termin obrony. Ale zamiast tego usłyszałeś, że wstęp i pierwszy rozdział nie jest zły, natomiast cała reszta w zasadzie do napisania od nowa. Nie, że do poprawki, że jakieś sformułowanie nie jest zbyt precyzyjne, ale że do napisania od nowa. To znaczyło, że w zasadzie wszystko przecież jest do napisania od nowa. Był maj, pierwsze obrony w czerwcu, potem kolejne w lipcu a jeżeli nie to we wrześniu a we wrześniu przecież będzie już za późno, żeby starać się o przyjęcie na studia doktoranckie i co wtedy?

Ale przecież Nietoperz właśnie przeprowadził się do wielkiego, pustego mieszkania na Siemiradzkiego, a co do ciebie, mimo wielkiego wysiłku, nie umiem sobie przypomnieć co w zasadzie robiłeś. Chyba nic. Niecały rok wcześniej załadowałeś samochodzik pożyczony od swojej mamy po sam dach i ruszyłeś w nocną podróż do Brzegu zwożąc swoje wielkie nic, jakim obrosłeś przez kilka lat mieszkania w Krakowie. Nie było jeszcze autostrady i jazda w jedną stronę czerwonym Cinquecento zajęła ładnych parę godzin, a kiedy pod domem otworzyłeś drzwiczki od auta, wszystko co tworzyło wielkie nic, jakim obrosłeś wysypało się na ziemię. Nie umiem sobie przypomnieć co robiłeś później. Poza tym jeżdżeniem na dwa, czasem trzy dni w tygodniu do Krakowa. Co zaprzątało twoją uwagę dzień po dniu zimą 1998 roku i wiosną 1999? Składanie co dwa miesiące kolejnych numerów art.-zina „BregArt”? To na pewno. Pisałeś sporo wierszy, przejmowałeś odpowiedzialność za nieomalże zanikające Stowarzyszenie, na pewno nie pisałeś jeszcze recenzji, krytyki literackiej, nie byłeś publicystą, to wszystko miało przyjść później. Pewne jest tylko tyle, że nie byłeś zajęty niczym an tyle serio, by nie móc zrobić tego, co zrobiłeś. Umówiłeś się z Nietoperzem w jednej ze stałych lokacji. Może to była „Kapsułka”, może „Lokator”, ale nie ten, który zdaje się obecnie mieści się opodal placu Wolnica, ale ten dawny którego żywot był krótki, efemeryczny, tak jak i twoje w Krakowie bycie – ten na parterze kamienicy przy Beera Meiselsa zaraz za rogiem Stradomia, obecnie „Wok, smak orientu w Krakowie”. Powiedziałeś mu jak wygląda sytuacja, że w zasadzie nie ma szans, żebyś – biorąc pod uwagę, że jest maj – napisał pracę dłubiąc rozdział po rozdziale w domu. To musi być mocne uderzenie, oderwanie od świata, odżeglowanie i do tego potrzebujesz jego pomocy – miejsca, chociażby na karimatę i śpiwór na podłodze i komputera.

Komputer to nie było takie byle co wtedy. A już na pewno nie dla studenta. Były komputery w pracowni Instytutu, był archaiczny 286 z monochromatycznym ekranem i zdaje się z edytorem tekstu TAG u Aleksa, ale chodziło o to, żeby móc korzystać z tego dobra w sposób ciągły po kilka godzin dziennie. Słowo do słowa, piwo, kolejka kamikadze i znowu piwo doszliście do ugody, dopóki będzie trzeba zamieszkasz u Nietoperza, bo on na swoje samo zatrudnienie potrzebuje tej chaty, ale stoi w zasadzie pusta. Tak jak wtedy kiedy się poznaliście – cały majątek Nietoperza to były dwa koszyki kaset, materac i od niedawna zestaw perkusyjny tajwańskiej firmy „Power Beat”. No i jeszcze psa wziął sobie. Charta rosyjskiego, brzydkiego jak to tylko chart rosyjski być potrafi, wabiącego się Vivaldi. Nie widział na jedno oko. Kiedy zapytałeś po co go brał ze schroniska, skoro jako faceta zajmującego kluczowe stanowisko w znanej wówczas i dzisiaj firmie informatycznej stać go było na psa rasowego z hodowli a nie schroniska, odpowiedział tylko:

- No jak, przecież z tym psem to jak z Tobą, jak ja bym go nie przygarnął, to nikt by tego nie zrobił

I znowu ten jego głupawy, skrzekliwy śmiech. Słyszę go nawet dzisiaj, kiedy wiem, chociaż nadal nie wierzę, że Nietoperz zmarł w Święta Bożego Narodzenia, dwa lata temu, gdzieś w Anglii, podobno znaleźli go zamarzniętego pod sklepem. Dzisiaj kiedy go słyszę, tak jak ten szum w uszach, kiedy włącza się pęd języka, tekstu, słów – mam wrażenie, że niczego nie ocalam, ale znowu tam jestem. Widzę go.

W dużym mieszkaniu na parterze kamienicy przy Siemiradzkiego miejsca było aż nadto na was dwóch. Umówiliście się, że wracając z pracy w renomowanej informatycznej firmie Nietoperz będzie zabierał ze sobą komputer, niby, że w domu musi popracować. Potem będzie szedł spać albo pić, a ty będziesz miał niezakłóconych kilkanaście godzin pracy. Nie było szansy, żeby coś ciebie mogło wówczas rozproszyć. Telefony komórkowe były nieliczne i służyły do rozmów a Internet był dostępny tylko poprzez stałe łące telefoniczne, był drogi i wejście do Internetu natychmiast blokowało linie telefoniczną. To była naprawdę dobra oferta. Kiedy Nietoperz wstawał do pracy – ty się akurat kładłeś, żeby o bladym świcie zasnąć, obudzić się koło pierwszej, drugiej, zjeść śniadanio-obiad i udać się w trasę po czytelniach i bibliotekach w poszukiwaniu brakującej literatury. I tak ze trzy tygodnie, póki praca nie była gotowa. A potem kolejne dni wypełnione, nie do końca wiadomo czym, oczekiwania na wyznaczenie terminu. 


CDN.



Komentarze

Popularne posty