Scenariusze niewymuszonych wzruszeń, odcinek czwarty - pielgrzymka (środa)

 26 stycznia 2022 (środa)


Dzisiaj czwarty odcinek tych to scenariuszy na wydarzenia i ludzi, które czasem, szczególnie w czasach obniżonej widoczności wymyślam sobie na żywo poprzez okienko otwartego postu na FB.
Znacie, to posłuchajcie.
Ta historia zaczyna się na pielgrzymce młodzieżowej. Wiecie grupa dziewcząt i chłopców jakich się dzisiaj już prawie nie widuje. Wszystko czyste i jasne, skupione wokół tej, no, caritas przedślubnej, żeby czasem jaki eros nie wraził swojego grota przedwcześnie tu i tam. Idą przeto do najświętszej panienki na Jasną Górę, lato jest upalne, nogi zakurzone bo bocznymi drogami idą by sobie zadać nieco umartwienia.
No i jest noc przed ich tryumfalnym, a pokornym zarazem wkroczeniem do miasta, której jest przybudówką do klasztoru ojców paulinów.
Swoją drogą ciekawe, że na zakon męski mówi się ojcowie, a na zakon żeński nie mówi się matki, tylko siostry, zauważyliście. Nie ma matek niepokalanek tylko siostry niepokalanki. Ładny ład by się nam zrobił jakby tak zakony tylko zostały - sami ojcowie i siostry, zero matek, ino brat czasem mignie, ale przecie to jedynie brat od ojców. A jak mawia stare przysłowie pszczół:
- Gdyby wszyscy ludzie byli braćmi - to by nie było sióstr.
I jeszcze jak to było w innej książce:
- Jesteście oficerami armii amerykańskiej, oficerowie żadnej innej armii na świecie nie mogą tego o sobie powiedzieć, przemyślcie to.
A w czasie jak będziecie myśleć ja wam opowiem co było dalej.
Grupa jest prowadzona przez młodego, charyzmatycznego księdza, który wygląda jak ten cały doktor Kilder albo młody Richard Chamberlaine z czasów serialu "Shogun". Wszyscy faceci i chłopcy chcieliby być jak on, a dziewczęta chciałyby aby nie był księdzem a jak już jest to żeby nie tak bardzo. Stary, dobrze znany toksyczny układ z okolic każdego seminarium duchownego.
I jest ten ostatni wieczór, msza, wszyscy tam pokwikują pieśni, palą ognisko, rozmyślają, zapadają się w głębię czuwania i ubogacają się setnie aż ksiądz co wygląda jak Richard Chamberlain nagle wstaje i mówi, że sory ale do Częstochowy to wjedziecie beze mnie bo ja dzisiaj muszę was opuścić. I to na długo. Może na zawsze.
Wiadomo, najpierw poruszenie, westchnienia, pytania, natarczywość spojrzeń dziewcząt, oskarżające spojrzenia chłopców, bo jakże to, ale on mówi, że musi odejść, właśnie dzisiaj to zrozumiał, dzisiaj w nocy, dzisiaj. Zresztą, powiada doprowadziłem was na próg, jutro kto inny wam odprawi mszę, z kim innym wejdziecie na Jasną Górę i ten ktoś jest ważniejszy niż ja, a ja muszę już iść, ale bez melodramatu.
Spokojnie się pakuje, zwija, pierdylion razy odpowiada że musi iść, naprawdę, że długa droga go czeka, że tak czasem bywa, niczyja w tym wina, nie nie zaruchał, nie nie molestował, nie nie utracił wiary, nie nie popadł w konflikt z sumieniem ani biskupami, ani z sumieniem biskupów, bo powiada trudno popadać w konflikt z czymś co realnie nie istnieje.
Odchodzi.
Początkowo kieruje się ku północy, nocuje w rowie, budzi się, idzie dalej, ale potem na wysokości Wielunia skręca na południe gdyż jak wiadomo - pieśń o krzyżowcy śpiewana przy ognisku powiada: "bo gdy szlakiem ku północy/ podążają hufce ludne/ ja podnoszę dumnie głowę/ i zawracam na południe". Nie na długo jednak bo ostatecznie przyjmuje dyrekcję zachodnią i w tym kierunku już prze uparcie wiele dni. Przebija kordon niemiecko-polski wyglądając już po kilkunastu dniach jak Jan Chrzciciel w baraniej skórze. Prze dalej, gdzieś tam w Szwarcwaldzie robi postój w pensjonacie, zaskórniaków wystarczyło na tyle by przespać jedną noc na łóżku, wykąpać się, przyciąć włosy i brodę. I rusza dalej.
Dni podobne do dni, noce do nocy, z sierpniowego upału zrobił się wrześniowy ziąb, ale on ciągle napiera ku zachodowi. Coraz bardziej szczupły, suchy, sczerniały, zeszlachetniały. Twardo sam dla siebie odprawia mszę raz dziennie, twardo zmawia paciorki, godzinki, brewiarze. Ostry zawodnik. Na słabego nie trafiło.
Wrześniowe słoty zamieniają się w październikowe przymrozki w Polsce, a on jest w Pirenejach (nigdy tam nie byłem a chciałbym cholera jasna, zazdroszczę mu), przekracza je niczym słonie Hannibala, niczym gwardia Napoleona w szybkim tempie i prze, napiera, pocina ku zachodowi.
Wreszcie w dniu wszystkich świętych staje na progu oceanu. Dalej już nie ma drogi. Zawraca się znowu ku północy i idzie tak długo aż dochodzi do miasteczka. Milczą dzieje czy to miasteczko bardziej hiszpańskie czy portugalskie, ale jest pora obiadu. W porcie smutek bo taka jesień, sporo lokali zamkniętych, ale trafia do jakiejś lokalnej knajpki serwującej ryby prosto z kutra.
Siada, patrzy na ocean, patrzy na niebo, wie że jest u kresu. Zamawia łososia atlantyckiego. Przynoszą mu po jakimś czasie rybę. Bierze pierwszy kęs do ust. Tutaj zbliżenie kamery na oczy księdza Kildera, kanonika Shoguna, na usta, na rękę, na talerz, horyzont, niebo, znowu jego oczy, jak zmieniają wyraz, rozszerzają się.
I mówi:
- No, wiedziałem że będzie lepszy niż ten pstrąg w Karpaczu!

Komentarze

Popularne posty