Utrapienie z tym Malaparte (czwartek)

 6 stycznia 2022, czwartek



 

Wszyscy zaczynają swoje słowo o „Kaputt” Curzio Malapartego, wznowionego w zeszłym roku przez wydawnictwo W.A.B., dosyć podobnie. Trzeba zawsze przypomnieć kim był autor, że zaczął jako wielbiciel faszyzmu włoskiego, a skończył jako sympatyk chińskiego komunizmu w wydaniu Mao. Postanowiłem zatem, że zacznę moje nietypowo, od przypomnienia jednego z dowcipów o niejakim Stirlitzu aka Wiaczesławie Tichonowie, fikcyjnym bohaterze radzieckiego wywiadu sportretowanym w serialu „Siedemnaście mgnień wiosny”. Agent Wiaczesław Tichonow, zamaskowany w najwyższych kręgach władzy III Rzeszy jako Standartenfuehrer Stirlitz był postacią tak inspirującą, że zaraz po emisji serialu narodziła się w PRL seria dowcipów o nim, która w odróżnieniu od serialu zdawała się nie mieć końca. I jeden z tych dowcipów, jeden z epokowych evergreenów, w którym wystarczy zmienić personalia i kilka artefaktów by pasował do wielu postaci i okoliczności opowiadał o operacji zrzucenia agenta Stirlitza nad wrogim terytorium. W nocy samolot miał znaleźć się nad oznaczonym punktem, Stirlitz miał wyskoczyć zaopatrzony na wszelki wypadek w siedemnaście spadochronów zapasowych, miał wylądować na polanie, na której miało rosnąć jedno drzewo, pod drzewem miał czekać rower, którym agent miał pojechać do pobliskiej wsi aby odszukać lokal konspiracyjny gdzie miał czekać na dyspozycje. Stirlitz wyskoczył zatem z samolotu, szarpnął za rączkę od głównego spadochronu, worek otworzył się, ale okazało się, że w środku nie było spadochronu. Szarpnął zatem za rączkę zapasowego spadochronu, ale i tutaj okazało się, że pokrowiec nie zawierał niczego. I podobnie było z szesnastoma innymi zapasowymi spadochronami. I leci tak Stirlitz swobodnym lotem ku ziemi, powietrze opływa jego szczupłe ciało radzieckiego agenta wywiadu ze świstem i myśli sobie w tym świście:

 

- Cholera, pewnie tego roweru pod drzewem też nie będzie…

 

Zachowując proporcje doświadczeń wymyślonego Stirlitza i moich, jako realnego czytelnika - podobne odczucia miałem po zakończonej lekturze „Kaputt”. Lekturze, dodam, nieuprzedzonej, pierwszej, czystej, świeżej. Nie czytałem posłowia Jerzego Borejszy przed lekturą książki, nie czytałem wstępu, ani licznych omówień przed przeczytaniem tej najważniejszej z książek Curzio Malapartego. Byłem ciekaw konfrontacji, czystego zderzenia, byłem ciekaw sam siebie w kontakcie z tą opowieścią.

 

Ale oczywiście wiedziałem jaką ma opinię książka Malapartego. Że to arcydzieło reportażu, osobliwie wojennego. I niestety coś już mi zazgrzytało w scenie, w której autor opowiada o swoim wyjeździe na front leningradzki i widzi zamarzniętych jeńców radzieckich z wyciągniętymi rękami trzymanymi przez Niemców przy drogach jako drogowskazy. Trzeba przyznać, że odmalowanie tej sceny literacko jest dobre, to świetnie napisany obraz i gotów byłem uwierzyć w te grozę większą od grozy, grozę malarską, plastyczną, powiedziałbyś czerpiącą coś z mrocznych dzieł Goyi. Nie zadałem sobie pytania czy rzeczywiście to było możliwe by całą przyfrontową drogę jakiś oddział oznaczył w tak specyficzny sposób i po co miałby to robić? Gdy się nad tym zastanowić – wiem, że to dosyć makabryczne ścieżki refleksji – oznaczenie drogi do sztabu czy do sztabu zamarzniętymi trupami wroga z odpowiednio wyciągniętą w odpowiednim kierunku ręką wydaje się mało realne, praktyczne i sensowne. Tymczasem czyta się zrazu książkę Malapartego bardzo dobrze i nie zadaje się opowieści takich pytań. Język jest plastyczny, sugestywny, miejscami uwodzi i wodzi na pokuszenie. Pozycja narratora jest z jednej strony nieco zdystansowana, a zarazem chodzi przecież o człowieka dobrze zorientowanego w sytuacji. Jest włoskim korespondentem wojennym, bywałym wcześniej w dobrym towarzystwie, ustosunkowanym w świecie dyplomatów, zarazem jest lub bywał żołnierzem. To mu ułatwia komunikację. Można dorozumieć, nawet nie znając biografii, że był w partii władzy, we włoskiej partii faszystowskiej gdy szła po władzę, a jednocześnie przecież był więziony, odosobniony, odrzucony. Jest przedstawicielem jednego z państw koalicji hitlerowskiej, ale przecież nie jest Niemcem, no w każdym razie nie w pełni, bo ojciec był przecież Niemcem, ale on sam uważa się za Włocha. Wydaje się zatem dobrze ustawionym obserwatorem, wydaje się nie budzić zastrzeżeń, wydaje się wiarygodny.

 

Najpierw jednak przestałem wierzyć rzekomym dialogom w książce, wygłaszanym co i raz nieco wydumanym sentencjom, co do których trudno było uwierzyć, że byli skłonni je wyrażać ludzie o umysłowości Ludwiga Fischera, czy Hansa Franka, nie mówiąc o pomniejszych postaciach pojawiających się na stronach „Kaputt”. Momentami te dialogi brzmią trochę jak rozbite na akapity monologi, dziwnie słabo kontrastują z językiem introspekcji narratora. Rozmowy wydają się toczyć jedynie po to aby wyobrażony na stronach własnej książki Malaparte mógł zabawić towarzystwo w którym się obraca kolejną makabreską, kolejną opowieścią tysiąca i jednej wojennej nocy, chociaż szybko staje się jasne, że nikt, na żadnym przyjęciu, w żadnych warunkach nie pozwoliłby drugiej osobie z takimi detalami opowiadać żadnej historii. Napisał, że opowiedział, ale opowiadając, nie zauważył, kiedy zaczął jednak pisać i pisał dalej, że mówił, chociaż głównie pisał. Tak to trochę wygląda. Tylko, że tak się nie pisz reportażu, ale powieść, najlepiej fikcję dziejącą się w krainie horroru i strasznych baśni.

 

Potem zaczęły mnie drażnić wywiedzione nie wiadomo skąd – równie sentencjonalne jak niektóre dialogi – diagnozy i mądrości włoskiego kapitana o świecie i narodach. Pokrętne wyjaśnienia specyficznie niemieckiego podejścia do okrucieństwa, objaśnienia polskiej, włoskiej, angielskiej duszy, zbiorowej psychiki reniferów czy much. Ładne, okrągłe zdania, świetnie ułożone, sprawnie napisane, dobrze brzmiące, gdy się je czyta po polsku na głos. Zapewne po włosku musiały brzmieć jeszcze lepiej, gdyż język włoski jest śpiewny, melodyjny. Pytanie tylko skąd bywalec salonów miałby znać sekrety dusz zbiorowych, zakładając, że one istnieją? Bowiem czytając „Kaputt” ma się wrażenie, że pisze te książkę jakaś bez mała gwiazda przez wszystkich wszędzie oczekiwana, wielbiona, wysłuchiwana. Ktoś od kogo się oczekuje, że powie coś zajmującego, ktoś, kto ma większe prawa niż inni, gdyż ma dar wymowy i to uprawnia go nawet do niewielkich impertynencji, szczególnych generalizacji i wypowiadania prawd objawionych. Rozumiem, że literatura miewa takiego ciągoty, musi miewać, ale w „Kaputt” ten styl zaczyna w dwóch trzecich nużyć. Niektóre zaś z tych rewelacji brzmią dzisiaj co najmniej dziwnie, jak na przykład ta, że Hitler jest psychicznie kobietą, cokolwiek by to miało znaczyć. Pachnie na odległość mizgonią, chociażby i maskowaną, emfatyczną. Malaparte próbuje ciągle uwodzić stylem i poetyckością, różnej zresztą próby, ale ma się wrażenie, że im dłużej pisze, tym bardziej zarazem upaja się opowieścią, w tym opowieścią o sobie. Bo przecież tak naprawdę to on jest tutaj bohaterem, próbującym zachować równowagę wszechwidzącym mówcą, próbującym wymierzać swoją sprawiedliwość z równego dystansu. To on rozmawia z młodymi, żydowskimi prostytutkami, w rumuńskim burdelu dla armii zanim zostaną wywiezione gdzieś, w domyśl na zgubę, rozstrzelanie, zagładę. I pisze o tym tak, że dopiero po jakimś czasie zadajesz sobie sam pytanie, zaraz, zaraz kapitanie, ale co ty robiłeś w tym burdelu tak naprawdę? O ile tam byłeś, a nie zasłyszałeś tej opowieści, co podobno też zdarzało się w życiu prywatnym włoskiemu pisarzowi, że zasłyszane opowieści – podawał dalej jako własne. Niby nic zdrożnego, pisarze bez przerwy to robią, szczególnie pisząc powieści. Ale mam naprawdę wierzyć, że przyszedł do burdelu obsługiwanego przez młode żydówki po prostu uciąć sobie z nimi pogawędkę?

 

 

Niezwykła popularność „Kaputt” Malapartego w Polsce bierze się zapewne stąd, że nie mając wielkiej sympatii do idei wolności, równości czy demokracji, szczwany Włoch musiał mieć wyjątkowy rodzaj sympatii do Polski i Polaków. Jednak przy lekturze opisów jego bytności w okupowanej Polsce trudno ustrzec się pytania, co on w zasadzie naprawdę widział i co w gruncie rzeczy opisał? Nad tymi częściami jego książki unosi się bizantyjski opis bankietu na Wawelu wydanego przez Hansa Franka, nazywanego przez Malapartego niemieckim królem Polski. Relacja w którą raz po raz każe wierzyć autor jaka łączy go z gubernatorem Frankiem jest niemal równorzędna. Temu poświęca najwięcej miejsca, by zarazem nakreślić swój wizerunek, by zacytować klasyka, chociaż z innej epoki, takiego co to palił trawę, ale się nie zaciągał. Nietrudno ulec wrażeniu, że stopniowo nawet darzeni sympatią Polacy są coraz bardziej tłem dla bohatera. Bo to on tutaj jest najważniejszy. Malaparte widzi siebie kimś ważnym, gdy rozmawia z aktorami ówczesnego dramatu, czy raczej dramatów, widzie siebie kimś równoważnym, nie dlatego, że coś od niego zależy istotnego, ale że to on, a nie tamci kreuje ich wizerunek, zapisuje ich, opisuje ich. I zdaje sobie sprawę, że ma nad nimi tę przewagę, rodzaj władzy absolutnej. Może kłamać, ale jeżeli będzie kłamał pięknie i przekonująco, to jego wizerunek Hansa Franka na Wawelu, później Fischera w Belwederze, czy jeszcze później nagiego Himmlera w fińskiej łaźni – przetrwa, podczas gdy to czy wymienieni przez niego ludzie istnieli naprawdę i jacy byli naprawdę – ustąpi wobec siły opowieści, siły języka. A tym przecież Malaparte włada świetnie i świetnie o tym wie.

 

 

Jak później można się dowiedzieć z innych źródeł wizyta Malapartego u Franka nie miała charakteru aż tak uroczystego, Malaparte raczej nie uczestniczył w oficjalnym raucie,  a raczej w podwieczorku. Tak to zostało odnotowano zarówno w dzienniku Franka jak i oficjalnej prasie. Wieczorem 23 stycznia, w dniu, w którym Hans Frank wydał przyjęcie, Malaparte miał być już w drodze do Warszawy. Nie zgadza się też lista gości, o których pisze Malaparte, z listą gości na spotkaniu u Hansa Franka, którą potwierdzają źródła. No i jeszcze relacje Hansa Franka i Malapartego nie tylko nie miały charakteru osobistej zażyłości, ale raczej – jak można się spodziewać, biorąc pod uwagę, że Malaparte mimo wszystko wciąż był tylko kapitanem i to do tego włoskiej, niespecjalnie poważanej przez Niemców armii – układały się w hierarchiczną zależność, w której autor „Kaputt” stał wiele stopni niżej na drabinie i ten stan akceptował. Można powiedzieć – nie szkodzi – tego się można było domyśleć.

 

Na tym tle fakt, że Fischer na rzekomym przyjęciu w Belwederze podaje wyssaną z powietrza ilość osób mieszkających w getcie jako półtora miliona wydaje się już zaledwie niewinną konfabulacją. Półtora miliona mieszkańców w tamtym czasie, w styczniu, lutym 1942 roku nie miała nawet cała Warszawa o czym niemiecki dygnitarz, przedstawiciel bardzo skrupulatnej administracji zapewne musiał wiedzieć.

 

Muszę zatem przyznać, że przestałem wierzyć w reportaż, zacząłem widzieć jakąś fantasmagoryczną meta-powieść, nie ludziach, nie o świecie, ale pojedynczym, zżeranym przez własną ambicję i wiarę w siebie człowieku.

 

Przestałem wierzyć zupełnie autorowi po tym jak w rozdziale pod tytułem „Psy” Malaparte opisze jak późnym latem 1941 roku niemieccy żołnierze zabijali wszędzie, gdzie się zjawią psy, co rzekomo zrozumie obserwując jakiś czas później natarcie niemieckich czołgów w zakolu Dniepru zatrzymane przez atak psich, żywych torped. Psów wyszkolonych przez swoietów w taki sposób, że głodzono je, a następnie przyzwyczajano do podawania karmy pod kadłubem czołgu. Psy, rzekomo, miały przed użyciem bojowym być głodzone a następnie po otrzymaniu specjalnej uprzęży wyładowanej ładunkiem wybuchowym miały być wypuszczane prosto pod niemieckie czołgi. Rzekomo taką akcję opisuje włoski autor.

 

Jest to jeszcze mniej prawdopodobne niż to, że Ludwig Fischer nie pamiętał ilu mniej więcej Żydów stłoczono w warszawskim getcie. To prawda, że podobne eksperymenty ze zwierzęcymi oddziałami samobójczymi, nie tylko psami, prowadzono nie tylko w ZSRR ale po wszystkich stronach tamtej wojny. Ale w żadnym wypadku te eksperymenty nie zostały doprowadzone do niebudzącego wątpliwości, potwierdzonego użycia bojowego. Scena, jaką odmalowuje Malaparte wydaje się epicka, tak potężna, że aż niepodważalna, ach, to się widzi, słyszy się głuchy łoskot eksplozji pod kolejnymi niemieckimi czołgami znaczący, że następny wygłodniały, radziecki pies wykonał swoje ostatnie zadanie bojowe. Tylko, że po pierwsze głodne psy łatwo było zmylić po prostu rzucając im kawałek kiełbasy, co podobno robili niemieccy żołnierze walnie przyczyniając się do fiaska tajnego projektu radzieckiej myśli wojennej. Drugim poważnym problemem był psi węch, który mówił radzieckim psim komandosom, że wprawdzie stalowe pudła wyglądają trochę podobnie do tych, pod którymi wcześniej pies będąc wygłodzonym dostał jeść, ale za to roztaczają zupełnie inny bukiet woni. W grę wchodził inny skład chemiczny paliw, inny skład smarów, olejów a to dawało psu inny ślad węchowy niż ten, do którego był przyzwyczajony. Także podobno niektórym psom rzucano przez luk kiełbasę , żeby się najadły gdzieś bezpiecznie w polu nie ryzykują życia. A inne biegały bezradnie wokół czołgów, ujadając nieco nerwowo jak ten pies Pawłowa, co nie umiał rozpoznać czy na ekranie widzi koło czy owal i czy zostanie za odpowiednią reakcję nagrodzony czy kopnięty prądem. Jedynym źródłem potwierdzającym zniszczenie jakiegokolwiek czołgu przez psy przeciwpancerne były oficjalne komunikaty propagandy ZSRR, której udało się w czasie wojny stworzyć wiele nieistniejących postaci i bytów, jak na przykład słynni strzelcy Panfiłowa na trakcie moskiewskim. Ale oczywiście ręka niemieckiego czołgisty trzymająca wurst i unieszkodliwiająca tym samym kompanię przeciwpancernych psów radzieckich wygląda trochę groteskowo, nie pasuje do wysokich tonów sakralnej grozy, jaką próbuje zbudować Malaparte.

 

Także poczułem się w tym momencie lektury jak Stirlitz w locie ku ziemi i zadałem sobie pytanie, skoro tutaj autor co najmniej mocno ubarwił, jeżeli zwyczajnie nie skłamał, to jak mam sobie radzić z odczytywaniem reszty tych pełnych grozy obrazów, mających pokazać w jakiej straszliwej ruinie znalazła się Europa i tworzące ją narody.

 

Czy pojawiający się w innym miejscu kosz pełen ludzkich gałek ocznych podarowany rzekomo Poglavnikowi Chorwacji, Ante Paveliciovi przez jego wiernych wojaków kiedykolwiek istniał? Informacja o nim pojawia się tylko u Malapartego, nikt inny tego kosza nie widział. A skoro już tak sobie dywagujemy na bazie opowieści Malapartego – to czy zawartość kosza pełnego ludzkich gałek ocznych nie zamieniłaby się w szybkim czasie w bezkształtną cuchnącą masę, w której oparach nie dałoby się wytrzymać? Czy to jest rzecz, którą można trzymać tak, o, za drzwiami oficjalnego gabinetu?

 

I co z jednym z bardziej sugestywnych obrazów tej książki – stadem koni, które wypłoszone pożarem lasu w którym toczyła się walka wbiegły do jeziora Ładoga w którym zamarzły stojąc w wodzie po szyję? Czy możliwe, że koń będzie stał w wodzie póki woda nie zamarznie? I jak ma zamarznąć woda, w sposób nagły skoro tuż obok płonie las, którego skraj dochodzi do wody, bo świeżo co wypadły z niego prosto do tej wody konie. Każdy kto stał w pobliżu większego pożaru wie, że jeżeli pada deszcz to nad pożarem i w promieniu wielu metrów wokół niego na ziemie nie spadnie żądna kropla – bo jest za gorąco. To oczywiście – jak można się dowiedzieć – nie jest zupełnie niemożliwe, ale żeby błyskawicznie zamarznąć woda musi mieć idealne warunki do zamarzania a przede wszystkim musi być wyjątkowo czysta. Czy woda jeziora Ładoga w pierwszym roku wojny, nad brzegiem którego płonął las i do którego wgalopowało stado koni była aż ta czysta by błyskawicznie zamarznąć? To malownicze – fiński żołnierz siedzący na wystającej z lodu pokrywającego jezioro końskiej głowie i palący fajkę. Ale chyba tylko tyle.

 

 

 

Żeby dopełnić tej serii złośliwości - „Kaputt” jest książką antydatowaną. Malaparte nie ukończył tej książki ani w 1942 ani w 1943 ale w roku 1944 gdy większa część Włoch pozostawała już pod panowaniem aliantów, przegrana Włoch, aczkolwiek nieco aksamitna, była już faktem, zaś przegrana Niemiec była tylko kwestią czasu. Publikacja „Kaputt” w tej postaci nie wymagała zatem od autora wielkiej odwagi cywilnej. Była być może – i tak można ją czytać – pisemną polisą, swoistym literackim alibi, które miało umożliwić Malapartemu funkcjonowanie w nowych warunkach, które miały nastąpić po upadku starej Europy. Można sobie wyobrazić, że gdyby losy wojny potoczyły się inaczej Malaparte być może napisałby nie mniej sugestywną książkę, arcydzieło reportażu pod tytułem na przykład „Heil, heil, heil”. A pisać umiał dobrze, więc w sumie co za różnica.

 

Przy czym nie chodzi tutaj o to czy Malaparte napisał dobrą czy złą książkę. To nie ten poziom wykonawstwa tego rzemiosła. Niewątpliwie „Kaputt” to książka napisana z wyjątkowym talentem literackim, a co gorsza w pełni świadomości tego talentu. Dlaczego co gorsza? Bo to przeświadczenie, mające solidne podstawy, o własnej sprawności warsztatowej, ufność w swój blask literacki sprawiły, że artysta uwierzył w siebie i uwierzył, że może bezkarnie okłamywać czytelnika, zaczynając z nim grę na jednej planszy, udając przez wiele stron, że przestrzega reguł, by jednak ostatecznie zmienić plansze, reguły i udawać, że nic się nie stało.

 

Gdyby zatem ktoś mnie zapytał, czy warto przeczytać „Kaputt” to odpowiedziałbym, że oczywiście, bo to bardzo niepokojąca książka, szczególnie dla kogoś, to sam pisze. Warto przeczytać Malapartego – ale czytać przeciwko niemu i – at last but not least – przeciwko samemu sobie. Bo jeżeli budzi się we mnie gniew przeciwko narcyzmowi, świetnemu literacko matactwu to w jakimś sensie oskarżycielski palec będzie tez skierowany we mnie, w ciebie, w nas. A napisana książka, chociażby kłamała i tak będzie mądrzejsza od najbardziej zajadliwego aktu oskarżenia przeciwko niej.

 

To jest właśnie ten przypadek.

 

(Curzio Malaparte, „Kaputt”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2021)


pierwsza publikacja na fanpage - Księgozbiry

Komentarze

Popularne posty