Uchodźca, który mnie nie wychował (czwartek)



1 grudnia 2022, czwartek

Myślę, że to dobry moment by odpowiedzieć sobie na pytanie dlaczego mimo tego, że wiem już, w których miejscach tekst poematu nie przylega ściśle do materii oraz życia – pozostawiam go niezmienionym, dodając tylko to uzupełnienie, swoiste autorskie posłowie, opowieść dołączoną.
Uznałem, że opowieść i historia – to nie są pojęcia tożsame, a literatura, jako królestwo opowieści ma swoje prawa.
Ostatecznie „Psalm” nie jest biografią Sabiny Szopf. Gdyby nią był, zapewne nie zachował by swojej żywotnej energii sprawiającej, że ciągle mimo upływu lat wydaje się ciągle potrzebny, ciągle obecny. Winien jestem jednak wszystkim, a mam tutaj na myśli nie tylko czytelników, odbiorców tego tekstu - kilka wyjaśnień.
Zacznijmy od pierwszego wersetu.
Z jednej strony na życiu Sabiny, ale też i setek tysięcy polskich rodzin odcisnęła swoje piętno polityka ZSRR, którego poprzedniczką na arenie międzynarodowej była Rosja, którą rządzili carowie. Z drugiej strony - Sabina istotnie w dowodzie osobistym wpisane miała miejsce urodzenia Kołomyja, ZSRR, mam to jako żywo przed oczami, dysponuję kserokopią tego dokumentu w domowym archiwum. Stąd zapewne skojarzenie w tekście z carem Mikołajem, który z definicji był święty. Ale kiedy spojrzeć na mapę z roku 1900 - Kołomyja, podobnie jak bliski sercu Sabiny Śniatyń leżały tuż przy granicy z Rosją, ale należały do Monarchii Habsburskiej. Czyli wypadałoby przy korekcie wspomnieć także najjaśniejszego Pana Franciszka Józefa, bowiem jako poddana tego monarchy urodziła się Sabina. To jednak tworzyło by przypis do przypisu, bowiem ten fakt nie miał większego wpływu na życie i śmierć Sabiny oraz jej rodziny, a akurat to, co stało się z Mikołajem II i Rosją – już tak.
To, że Sabina urodziła się w C.K. Monarchii ma oczywiście swoje znaczenie, bowiem na przykład nazwisko ojca pradziadka Franciszka, męża Sabiny – jak już sprawdziłem – zapisane było w dokumentach jako Schopf, co jednoznacznie wskazuje na austriackie pochodzenie pradziadka i prapradziadka. To dosyć popularne, nawet dzisiaj, w Austrii nazwisko. Ale z kolei pisownia imienia ojca pradziadka Jan, zamiast Johann, wskazywało, że proces spolszczenia musiał nastąpić nieco wcześniej może o jedno pokolenie, może o dwa.
A skoro o pradziadku Franciszku mowa. W tekście jest przedstawiony jako jedna z postaci drugoplanowych, aczkolwiek w zgodzie z rodzinnym przekazem. Ale ten przekaz, kiedy bliżej się mu przyjrzeć niekoniecznie współgra z tym, co można znaleźć w dokumentach, co nie jest niczym szczególnie dziwnym. Tak się często dzieje.
Franciszek był postacią legendarną. Pewnie trochę dlatego, że zaginął bez śladu – taka była wersja rodzinna. Jeszcze w czasie wojny prababcia Sabina wysyłała córkę i synów pod więzienia, areszty jak będą naszych wypuszczać z ubojni NKWD, żeby wypytywali o policjanta z Łap, Franciszka Szopfa, jej męża, ojca jej dzieci, mojego pradziadka. Chociaż ani mnie, ani mojej mamy ani taty wtedy nie było jeszcze nawet w odległych planach dziejów.
To wszystko wiecie z „Psalmu”.
Aresztowany był przez NKWD w Łapach – to pewne. Na pewno wiosną 1940 roku, chociaż jeżeli chodzi o daty, to opowieści się mocno różniły. Dat dziennych nikt nie pamiętał, roczne podawano w przybliżeniu. Wiadomo, że aresztowały go "kacapy". To była jedyna możliwość, bo prababcia, jej synowie, córka przez cały czas trwania drugiej wojny światowej nie zobaczyła niemieckiego munduru. Jedynym mundurem jaki znała był mundur radziecki i jego widok nie zwiastował niczego dobrego. Tymczasem po Franciszku wszelki słuch zaginął.
Był zawsze obecny, a zarazem nieobecny. Ten, którego zabrakło i któremu ona, Sabina, raz poślubiona, została wierna do końca życia. Po wojnie przychodziły listy, kartki od pewnego człowieka spod Wałbrzycha. To też wiecie z poematu. Stanisław Kozłowski z Solic-Zdroju pisał, że znał męża Sabiny, Franciszka, że był obecny przy jego śmierci, że zna położenie grobu, że opowie więcej, a na razie prosi o wspomożenie.
W liście z 31 sierpnia 1947 roku Stanisław Kozłowski napisał, że ma kilka pamiątek po zmarłym, w tym garść ziemi z mogiły pradziadka Franciszka [sic!]. Innym razem, jak wiecie także z tekstu - przysłał szkic grobu dziadka Franciszka, który był zwykłym rysunkiem obmurowanej mogiły z krzyżem i kwiatkami.
Jednak przez całe lata przegapiłem cień kopiowego ołówka na rysunku, którym zapisana została informacja, że grób znajduje się na starym uzbeckim cmentarzu przy kołchozie „Lenin-Jul” przy drodze Bagat-Jagi-Aryk. Szkic podpisany był przez Stanisława Kozłowskiego i niejakiego Tadeusza Stokłosińskiego. Zatem podawano to w sumie sporo informacji, a rysunek poglądowy grobu, biorąc pod uwagę, że znajdował się on na pograniczu Uzbekistanu – nie był taki bezsensowny. Wiadomo było, że jeżeli ktoś ruszy na poszukiwania, to nie za szybko i litery może zmazać wiatr i piasek, ale wygląd grobu powinien się zachować.
Rodzinna opowieść mówiła też, że prababcia wysłała jednego z synów tropem listów, żeby sprawdził co to za człowiek, ten Kozłowski, i że syn wrócił mówiąc, że to szewc co pije i nie wiadomo było tylko skąd wiedział cokolwiek o pradziadku, mężu Sabiny.
To podważyło na kilka dziesiątków lat wiarygodność informacji z tego źródła, a gdzie nie ma informacji - rośnie mit i legenda.
Milcząco uznaliśmy, że pradziadek - żołnierz Wojska Polskiego w roku 1920 i nowotworzonego Korpusu Ochrony Pogranicza, a potem funkcjonariusz Policji Państwowej nie mógł przeżyć zbyt długo aresztowany przez NKWD, musiał dostać czapę.
Chociaż pradziadek nie bardzo pasował na herosa. Jak bardzo niech zaświadczy o tym opowieść córki dziadka Franciszka, a mojej Babci Jadwigi, o tym jak dziadek karał krnąbrnych synów. W drewnianym domku na przedmieściach Łap, typowym domku urzędnika państwowego niskiego szczebla, były dwie-trzy izby, kuchnia oraz przedsionek. Babcia Sabina uważała, że karcenie to rzecz ojca. Zatem kiedy była sprawa - dziadek zamykał się w pokoju z tym, który miał być karcony, ściągał policyjny pas i tłukł aż nieszczęśnik krzyczał z bólu.
Pewnego razu najbardziej rozbrykany – Staszek, ten co później z Tobolska uciekł do Andersa – zamknął w chlewiku sąsiadkę, Żydówkę, która znała się, lubiła i przyjaźniła z babcią Sabiną, żoną Franciszka. Sabina po krótkim śledztwie wskazała winnego i powiedziała, że teraz to trzeba mu dupę sprać porządnie, ale to bardzo porządnie, za ten haniebny uczynek wobec sąsiadki.
Dziadek Franciszek tradycyjnie wziął za ramię Staszka, weszli do pokoju, dziadek zamknął drzwi i zaczął prać syna pasem tak, a ten zaczął wydzierać się tak głośno, że babcia Sabina uznała, że przesadziła i wpadła do izby przerażona, że dziadek zaraz zabije dzieciaka. Otworzyła drzwi i okazało się, że Staszek stoi koło krzesła, które stoi na środku pokoju i drze się w niebogłosy, a dziadek siecze ile sił w rękach i w policyjnym pasie w …oparcie krzesła.
Taka to była ojcowska surowość Franciszka.
W jakimś momencie życia przejąłem garść papierów po pradziadku. Między innymi życiorys pisany jego ręką, ładnym, kaligrafowanym, lekko pochylonym w prawo pismem, datowany 12 czerwca 1926 roku. Wynikało z niego, że przez trzy pierwsze lata służby w policji dziadek był karany dwukrotnie – raz jednodniowym i raz trzydniowym aresztem. Idąc rakiem wstecz można tu trafić także na informację, że dziadek uczył się do 4 klasy w szkole powszechnej, zaliczył I klasę szkoły wydziałowej, ale II-gą oblał w roku 1909 i wybrał przyuczenie do zawodu drukarza. Po czterech latach praktyki został w 1913 roku, mając lat osiemnaście – dyplomowanym czcionko-składaczem. Potem został powołany w marcu 1915 roku do 95 pułku piechoty C.K. armii, przeszedł dziesięciotygodniowe szkolenie i w maju 1915 roku został wysłany na front galicyjski. Nawojował się Franciszek łącznie pół roku, w listopadzie został wzięty do niewoli i spędził w niej kolejne trzy lata. Potem wrócił do rodzinnej Kołomyi, wstąpił do Wojska Polskiego, potem się zwolnił ze służby ochotniczej, próbował znowu szczęścia jako drukarz, wreszcie okazało się, że jest na coś przewlekle chory i nie powinien pracować w zamkniętych, wilgotnych pomieszczeniach. To go skłoniło do wstąpienia do policji. Tyle dokumenty.
Ale dziadek i sprawa jego zaginięcia nie dawała mi spokoju.
Pewnej nocy zacząłem grzebać w internecie. Wpisałem w okno wyszukiwarki słowa "Franciszek Szopf” oraz „policjant" i pojawił się nagle pradziadek jak żywy. Zdjęcie w zbiorach Ośrodka "Karta" przekazane przez... córkę Franciszka Szopfa, moją bezpośrednią, rodzoną Babcię Jadzię, z którą paliłem po tajniaku "Klubowe" i "Radomskie", kiedy wpadałem w odwiedziny w czasach głębokiego liceum. Sam już nie pamiętam czy bardziej chodziło o to, żeby sobie zakopcić w spokoju i bez stresu czy żeby odwiedzić Babcię. Nic babcia nie mówiła, cwaniara, że ma takie dokumenty z których wynikało na przykład dodatkowo, że Franciszek miał przyrodniego brata, z którym toczył sprawę o spadek po ojcu swoim Janie Schopfie.
Pomyślałem sobie - "Idioto". Tyle lat przy biurku z laptopem, w szufladzie papiery po dziadku, a Tobie nie wpadło do głowy wstukać po prostu imię, nazwisko i podać dalej do wujka google'a.
Idioto, idioto po trzykroć idioto.
I zacząłem szukać dalej, a nie było daleko bo zaraz trafiłem w spisy represjonowanych przez SRR obywateli polskich. I proszę. Też jest Franciszek Szopf. Wyrok w lutym 1941 roku, łagier od czerwca 1941 do września 1941, zwolniony do Andersa. Dnia 11 września 1941 odmeldowany w obozie Buzułuku.
To się zaczęło układać w całość i opowieść rzekomego szewca, pijaka spod Wałbrzycha nabierała sensu. Wstukałem i jego dane, tego rzekomego szewca, Kozłowskiego. Było kilka osób o tym nazwisku i imieniu. Wybrałem faceta o podobnej do pradziadka dacie urodzin. I proszę, jest - represjonowany, odmeldowany w Buzułuku 12 września 1941 roku.
Wstukałem to samo imię i nazwisko i adres z kartek jakie przychodziły do prababci po wojnie - wyszedł starosta ziemskiego powiatu wałbrzyskiego, Stanisław Kozłowski, zaś Solice-Zdrój okazały się niczym innym jak podwałbrzyskim Szczawnem Zdrój.
Wszystko przestawało się składać – gdy chodzi o legendę rodzinną - a zarazem się składało. I to była inna opowieść, niż ta, którą zapisałem w „Psalmie”.
Czy możliwym jest, że syn Sabiny pojechał sprawdzić kim jest Kozłowski i zobaczył, że te facet naciągający matkę na pieniądze - to starosta powiatu, powiedzmy, że przy okazji pijany jak szewc (tak sie mówiło)?
Zatem czy syn Sabiny zmieszany wrócił do domu, nie wiedział co powiedzieć i odwrócił frazeologizm, mówiąc, że to był pijany szewc?
A może syn Sabiny, nie wiemy dzisiaj który, nie pojechał w ogóle do Solic, albo pojechał, ale nie spotkał Kozłowskiego – i dla zamydlenia oczu wymyślił legendę o szewcu?
Wyjąłem jeszcze raz te kartki, zwitki, zacząłem czytać, po kolei, uważnie. Stanisław Kozłowski pisał w jednym z listów, że załącza akt zgonu Franciszka Szopfa. Nie był to żaden akt zgonu. Zwykła kartka ręcznie zapisana grażdanką, że taki a taki zmarł w szpitalu w miejscowości Bagat o godzinie piątej popołudniu w poniedziałek, 25 października, 1943 roku i pochowany został na cmentarzu koło drogi z Bagatu do Aryk. Zatem to była ta sama informacja jak na kartce zawierającej szkic grobu Franciszka. Nie był to akt zgonu, ale też za dużo szczegółów jak na podróbkę.
Miasto Bagat leży w Uzbekistanie. Zaraz obok miasta Bagat jest granica Iranu. Nie działa tam Google streetview, nic nie zobaczysz na odległość.
Co tam robił Franciszek Szopf w ponad rok po wyjściu ostatnich jednostek Armii Andersa i 43 tysięcy cywilów?
Dlaczego nie został ewakuowany razem z nimi?
Październik 1943 to jest nie tylko ponad rok po wyjściu ludzi Andersa z domu niewoli. To jest też pięć miesięcy po zerwaniu stosunków dyplomatycznych pomiędzy rządem R.P. a rządem ZSRR po odkryciu dołów śmierci pod Katyniem.
To jest także 10 dni po Bitwie pod Lenino nowego wojska, które miało iść do Polski od wschodu.
Wiedząc, że zameldował się we wrześniu 1941 roku w Buzułuku, a zmarł w październiku 1943 roku w Bagacie – powstaje pytanie – co robił przez te dwa lata? Z czego żył? Co jadł? Gdzie mieszkał? Kto mu podał rękę? Jeżeli umierał w szpitalu – to znaczy, że mimo iż był obcy w Uzbekistanie – ktoś go tam zaprowadził, przyjął, sprawował nad nim opiekę, chociaż z jakichś względów było już za późno. Zagadką jest jednak w jaki sposób przewędrował około dwóch tysięcy kilometrów od Buzułuku do Bagatu? Googlemaps pokazują, że gdyby jechać samochodem bez przerwy, zajęło by to dzisiaj 31 godzin.
Dodajmy jeszcze i to, że Franciszek Szopf odmeldował się w Buzułuku we wrześniu 1941 a zimą tego roku do armii Andersa dotarł Stanisław Szopf, jego syn. Czy o sobie wiedzieli? Spotkali się chociaż na chwilę? Uścisnęli? Przez tyle lat nikt o to nie zapytał Stanleya, męża Mary, założyciela szkockiego klanu, którego nazwisko piszę się obecnie jako Shopp. A jeżeli zapytał to odpowiedź nie przetrwała.
Wyobrażam sobie od tamtego czasu, niedawnego, kiedy zamiast mitu, legendy spróbowałem znaleźć okruch czegoś prawdziwego – i znalazłem, że pradziadek Franciszek przeżył, wrócił do Polski po wojnie. Wymyśliłem sobie, że w dzieciństwie przyjeżdżałem nie tylko do babci Sabinki, ale do babci Sabinki i dziadzia Frania.
Pamiętam, że Babcia była postawną, silną kobietą, dziadzio Franio byłby raczej drobny i do tego ciągle te problemy z płucami. Wyobrażam sobie go zatem szczupłego, z wielkimi rękami, bo przecież ręce dziadka powinny być duże i ciepłe, bo musi przecież nimi sprawnie sadzać wnuki na kolanach. A co dopiero prawnuki. Wtedy nic nie trzeba robić, ani się bawić, ani zagadywać śmieszną nowomową dorosłych, którzy wyobrażają sobie, że mówią językiem dzieci. Wystarczy być.
Wyobrażam sobie oto, że wpadam do domu na Cichej 2, dawnej Lӧbberstrase, w Brzegu. Pachnie tam starym drewnem, węglem, świeżym ciastem na makaron. Pokonuję wysokie schody na piętro i biegnę długim korytarzem w stronę szczupłego cienia stojącego w drzwiach kuchni krzycząc na cały głos z radością dwu albo trzylatka:
- Dziadzia, dziadzia, dziadzia!
A on chwyta mnie w locie tymi rękami, które muszą być duże i ciepłe, podnosi mnie do góry, pewnie już z trudem, chociaż tego nie pokazuje się wnukom, patrzy mi w oczy tymi oczami, które widzę na zdjęciu wygrzebanym z internetu, dobrymi, łagodnymi oczami pradziadka i odpowiada na hasło odzewem:
- No dziadzia, dziadzia, Twoja dziadzia basałyku!
Wiem, że to tylko opowieść, jedna z wielu możliwości, która się nie ziściła, ale przecież opowieść jest silniejsza od historii.
Może nawet jest silniejsza od śmierci?
Dlatego pozostawiłem „Psalm” w niezmienionej pod tym względem formie ale też chciałem go uzupełnić tą opowieścią o pradziadku.
Chciałem żeby też tutaj był.
Stworzyłem wspomnienie, którego nie ma, ale zarazem jest, bo je opowiadam. Bo jest opowieść o nim – uchodźcy, który mnie nie wychował.
fot. Pradziadek Franciszek ze zbiorów Ośrodek KARTA

 

Komentarze

Popularne posty