Dlaczego Prusowie - Marzanna Kielar "Wilki" (środa)
6 września 2022, środa
Marzanna
Bogumiła Kielar to autorka, która przyzwyczaiła do długich okresów milczenia,
kiedy nie wiadomo gdzie jest i co robi. Trochę to dziwne w erze mediów, w
której nieobecność newsów od znajomego przez okres dłuższy niż zwyczajowe dwa
czy trzy tygodnie urlopu uznaje się za niepokojące wydarzenie zwiastujące
poważną chorobę lub zagrożenie życia. Marzanny Kielar nie ma w tym świecie
przez długie lata, po czym wraca na chwilę z garścią wierszy i znowu znika. Nie
jest aktywistką, nie anonsuje wydania swojej książki zawczasu, nie bywa często
na festiwalach, nie opowiada nikomu nic o swoim życiu mniej lub bardziej
osobistym. Mało kto wie gdzie bywa, co robi, co widzi. A żeby być ścisłym
książki też wydaje nieczęsto i trzyma się ściśle języka poezji, odsuwając
wszelkie pokusy jakich pełen jest współczesny świat. Sześć książek w 30 lat to
daje średnio jedną książkę na 5 lat, przy czym na przykład „Nawigacje” wydane w
roku 2018 od poprzedniej „Monodii” dzieliło 12 lat, podczas gdy trzy książki –
„Materia prima”, „Umbra” i „Monodię” właśnie laureatka Nagrody Kościelskich
oraz Paszportu Polityki wydała w przeciągu zaledwie dziewięciu lat.
Piszę
o tym dlatego, że wydaje mi się, że gra na skraju ciszy i dźwięku, słowa i
milczenia to coś, co znajdzie się w każdej książce Marzanny Kielar, a zarazem
zdaje się wskazywać na jakiś rodzaj intensywnej pracy duchowej w obrębie tego,
co czytelnikowi nie jest dostępne wprost – własnego doświadczenia
egzystencjalnego. Być może też gdzieś z tych ciemnych miesięcy, lat milczenia,
niewidoczności dla postronnych skrytości, z swoistej dyskrecji - wydobywają się
później zbiory wierszy o rzadkiej we współczesnej poezji energii. Nie chodzi
intensywność użytych środków językowych, ale o coś, co trudno nazwać nie
narażając się na zarzut wtórnej poetyzacji tego, co samo w sobie jest poezją.
To zdaje się jakaś niesłychana kondensacja znaczeniowa i emocjonalna, która
daje finalnie wiersz, który można oczywiście odrzucić, ale trudno mu zarzucić pęknięcia
wynikające z niedopracowania, pośpiechu, pisania na kolanie, w takt
doczesności, w zamiarze dogonienia tego, co zawsze jest szybsze od literatury.
To precyzja, która każe rzeczy nazywać ich imionami, a co było zawsze obecne w
książkach Marzanny Kielar, zaś w najnowszej, pod tytułem „Wilki”, wydanej przez
wydawnictwo „Znak” – ujawnia się szczególnie. Nie ma drzewa, rośliny, kwiatu,
ptaka – co spychałoby tę poezję w stronę banalnego symbolizmu, czyniło może ją
nawet nieznośną, wypychało poza granicę poetyckiego ryzyka. Ptak to zawsze
konkretny ptak, podobnie jak roślina, kwiat i człowiek. Posłuchajcie co tam się
wyprawia, już w wierszu otwarcia:
Naparstnice o ząbkowanych liściach, brodate goździki –
W tym cudzym
Przedwiosennym ogrodzie.
(Poniemiecki ogród Jadwigi wypędzonej z Grodzieńszczyzny s. 7)
Ale
też w zamykającym zbiór poemacie „Prusowie” dzieje się niemało gdy chodzi o
imiona rzeczy:
wróżyły pomyślność
Jaskółka i sowa przepowiadały pożar, ale chroniła przed nim
Zasuszona pszczoła ukryta w domu, kieł dzika oprawiony w srebro.”
(Prusowie, s. 47)
Napisałem „posłuchajcie” – bo wiersze Marianny Kielar to także zderzenia brzmień, to w jakimś sensie są pieśni, o starym rytmie, wydobywane naturalnymi sposobami z pól, z pejzaży, z trzewi. To wiersze do czytania na głos, w rytm i w takt. Są w jakimś sensie zarazem niedzisiejsze i pierwotne.
Można
powiedzieć ta szlachetna niedzisiejszość poezji marzanny Kielar była w jej
wierszach zawsze. Była tym głosem ze skraju osobności i osobowości, czasem
osuwając się sytuację, w której trzeba by było zapytać o to gdzie jest podmiot
i kim. To tam gdzieś zapewne dobrze by się odnajdywała z Antonim
Matuszkiewiczem, Dariuszem Suską, Michałem Fostowiczem, z młodszych – z Dariuszem
Adamowskim, Jackiem Mączką, może Małgorzatą Lebdą. Mogli by pewnie się dogadać,
każde na swój sposób opowiadając te historię bezbożnej, kosmicznej metafizyki.
Człowiek wobec natury, okruch wobec całości, różniący się od niej tylko tym, że
potrafi myśleć i układać słowa w znaczenia wykraczające po za katalog
konkretnych potrzeb i ich realizacji.
To
jednak co bardzo różni najnowszą książkę poetycką Marzanny Kielar od
poprzednich to fakt, że zatrudniła swoją poetykę, użyła dobrze naoliwionego,
wypróbowanego narzędzia do opowiedzenia historii, w rozumieniu mnogości ludzkich
losów, ale także tej historii, która uchodzi za wielką, bo przejeżdża się po
jednostkach jak walec drogowy. „Wilki” to zbiór opowieści o tym jak bardzo
wszyscy jesteśmy przechodniami w świecie, ale nie ogolnych a precyzyjnie
osadzonych historycznie. To historie osób, domów – konkretnych, w konkretnym
czasie. Początek to zima 1945 roku i dalej. Okolice dawnych Prus Wschodnich,
Warmia, Mazury. Mieszają się tutaj głosy niemieckie, polskie, ukraińskie,
mazurskie. Wygnańcy zastępują innych wygnańców, tak jak Jadwiga wypędzona z
Grodzieńszczyny wchodzi w dom wygnanej wcześniej z domu rodziców – być może –
Elsy, która pisze, że:
Musiałam oddać najlepsze konie dla wojska. Zostały nam
Dwie źrebne klacze. Kobietę z pięciorgiem dzieci wzięłyśmy na wóz.
(Ucieczka Mazurki Elsy, s. 9)
W
otwarciu tego wiersza, niewątpliwie jest styczeń 1945 roku, w czasie gdzieś
przewalają się fronty, grzmią działa mamy jedynie kobiety – Elsę, jej matkę,
dwie źrebne klacze (nie jest to przypadkowe zestawienie) i anonimową matkę z
pięciorgiem dzieci. Istna piramida kobiet. Zapomniana, podziemna budowla ,
przezroczysta rzeczywistość, która tutaj jest opowiadana z wiersza na wiersz.
Zatem to nie tylko historia i historie, ale też opowieść równoległa, opowieść w
której główną rolę grają kobiece postacie i głosy. One muszą opatrzyć rany,
opatrzyć zmarłych, pochować, odbudować dom, zatroszczyć się o ogród, sad,
przedmioty codziennego użytku, które nie występują w kronikach królestw,
szczególnie gdy królestwa toczą ze sobą wojny.
Ale
to nie wszystko, to by było za mało. Poprzez zmyślną kompozycję wiersze tak ze
sobą rozmawiają, że nie można być nigdy pewnym, czy mówi teraźniejszość („Wilki”),
czy nagle zjawia się przeszłość w tym samym miejscu („Wieczór w leśniczówce”).
I to stawia pytanie – który to już raz w poezji, a w poezji Marzanny Kielar
szczególnie – o linearność czasu, ciągłość doświadczenia, poczucia tożsamości i
tego co ono zawiera. Trudno dostrzec tutaj jakąś podpowiedź, bo ona wyłania się
z tła i potrzebna jest uważna lektura zamykającego książkę poematu „Prusowie”
już raz tutaj przywołanego, dla
zilustrowania językowej, brzmieniowej precyzji, ale też zaufania jakie
to wierszowanie pokłada w konkrecie, przedmiocie, życiu, ale tym, które nie
jest zapośredniczone, ale jest konkretnym zwierzęciem, na przykład zaskrońcem,
zawilcem, tojeścią.
Napisałem,
że poezja Marzanny Kielar jest zapisem metafizyki kosmicznej, bezbożnej w tym
sensie że czci to, co dotykalne, co jest ponad wszelką wątpliwość, ma moc
odradzania się. Natura, niczyja, obca i własna zarazem jest tutaj tłem,
właściwym promieniowaniem tła, czymś jak drone music, które dobiega cały czas
zza kadru. To ta muzyka, która jest jeszcze bardziej transowa i ambientowa niż
trans i ambient i skupia się jedynie na harmonii i brzmieniu, omijając szerokim
łukiem melodię. Taki jest świat natury w tych wierszach, na jego tle nasze
ziemskie, nie do unieważnienia, doczesne tożsamości zyskują właściwy układ
odniesienia i relacji. Nie chcę upraszczać sprawy i mówić, że opowieść o
zaginionych plemionach, które przebóstwiły naturę, a nie zostawiły po sobie
wiele więcej poza dziwnymi brzmieniami miejscowych nazw jest jakimś rodzajem
jest jakimś rodzajem zejścia się rozproszonych nici, wskazaniem na coś poza
rozdarciem między rozpadem świata ludzkich małych identyfikacji a trwaniem
świata natury, a jednak jakiś ślad takiego myślenia zostaje.
Wydaje
mi się , że w jakimś sensie to jest wiersz kluczowy dla tej książki,
programowy, podobnie jak dla Herberta kluczowym wierszem swego czasy był tekst „Dlaczego
klasycy”. Marzanna Kielar zapytuje tutaj uprzejmie, ze skraju lasu, a dlaczego
nie Prusowie? I tak to historia ludu, który w zasadzie nie zostawił po sobie
niemal żadnych źródeł pisanych, okazuje się też opowieścią o tym, czym być jest
język wiersza, posłuchajcie:
Skóry nieba, z zapachu żywicy, z szarej wody jezior,
Ze słońca, kiedy rozrywa chmury, idzie przez rozkołysane gałęzie,
Konary dni, rozplata warkocz lodu.
Znajduję słowo medin – las w słowniku, co liczy 1800 słów.
Ostrzy rysie pazury słów, których nikt nie zapisał.”
Poezja
jest tym, a raczej staje się, ciągle jest w drodze, szuka korzeni w kompletnym
wykorzenieniu wszystkiego i wszystkich, ogołoceniu; jest tym co składa świat z
resztek słów, z języka, którego nie ma. Czysty zen – jeżeli tak wolicie to
nazwać. Albo poezja, taka jaką mogłaby bywać częściej.
Daj boze kazdej poetce tak uwaznego czytelnika i znakomitego, empatycznego recenzenta. "On umial z Schuberta zrobic, no brylant, no istny cud".
OdpowiedzUsuńStaram się, ale tak generalnie - mało jest takiej poezji teraz, tak zwartej i opartej w przedmiotach, ona - poezja - naprawdę mnie porusza. Stąd moje próby badania co to poruszenie wywołało, słuchanie siebie gdzieś tam w głowie daje rezultaty. Nie trzeba być zaraz polonistą, wystarczy czytać i to jest pocieszające.
Usuń