Mój mały jubileusz, który obchodzi wszystkich świętych (wtorek)

 




31 października 2023, wtorek

I otóż zorientowałem się przypadkiem rozmawiając z Joasią o jej debiucie, że to już dwadzieścia lat - że i ja mam w tym roku takie samo dwudziestolecie debiutu książkowego. Wielkie nieba, naprawdę debiutowaliśmy w tym samym czasie. To była książka z wierszami wydana w serii kwartalnika literacko-artystycznego "Undergrunt", o czym staram się pamiętać utrzymując tę dziwną nazwę jako tytuł mojego cyklu publicystycznego na lamach "Odry".

Żeby było zabawnie - ten cykl tekstów trwa dużo dłużej niż trwała historia kwartalnika "Undergrunt" i dzisiaj pewnie mało kto kojarzy skąd ta dziwna nazwa, nadtytuł. O ile ktoś ten cykl na łamach "Odry" równie długo czyta, w co wątpię.

No, a skoro już wybiło dwadzieścia lat od debiutu książkowego, poetyckiego dodajmy, to włączył mi się chronometr i zacząłem liczyć kolejne lata, od kolejnych punktów, wydawałoby się zwrotnych. Bo przecież książka na kamieniu nie wyrosła. 

Pierwszy raz swoje imię, nazwisko i tytuł swojego wiersza w druku zobaczyłem zdaje się w grudniu 1992 roku w almanachu III Najazdu Poetów na Zamek Piastów Śląskich w Brzegu. Wiersz niewarty już pamiętania, a sama impreza po śmierci założyciela - jak się okazało chyba jedynego ludzkiego spoiwa zdolnego dźwignąć złożona sieć powiązań - przebywa w stanie hibernacji. Ale to żadna ładna okrągła data, elegancka cezura - 31 lat. Z niczym się nie kojarzy. Kto by obchodził 31 lat od debiutu?

Kolejne lata, aż do 1999 roku w zasadzie publikowałem wyłącznie w almanachach i antologiach. Startowałem w masie konkursów i to dawało czasem całkiem niezłe pieniądze, które pomagały w utrzymaniu się na studiach w obcym mieście, w dołożeniu sobie do wakacji, chociaż w zasadzie od 1995 wakacji jako okresu dwóch i więcej miesięcy dezaktywacji nie pamiętam. Życie dawało znać o sobie i trzeba było pracować. No ale nagłe zastrzyki finansowe dawały poczucie pewnej swobody, raz na jakiś czas można było pójść do "Różowego słonia" zamiast do baru mlecznego "Dworzanin", albo kupić sobie struny do gitary czy książkę.

W roku 1999 otworzył się z kolei w moim życiu rozdział publikowania w prasie literackiej. To miało wówczas jakieś znaczenie, bo jeszcze się czytało tę prasę. Ba, sam czytałem prasę literacką i byli tacy wokół co czytali. Debiutowałem zatem prasowo w i wówczas nieco wyśmiewanym, a dzisiaj nieco wstydliwie przeze mnie chowanym pod innymi pismami (nazbierało się tego) bydgoskim "Akancie". No, ale wtedy mnóstwo osób tam publikowało. Wydawało się, że w rachunku prawdopodobieństwa - "przyjmą-nie przyjmą" pismo, którego redaktorem naczelnym był, a może nadal jest, Stefan Pastuszewski dawało spore szanse. A w końcu zanim się pomyślało o tym, żeby "coś z tego mieć" to nadrzędny imperatyw mówił, że chodzi o bycie czytanym, bycie-w-rozmowie o różnych sprawach.

Mogło się wydawać wówczas — ważnych.

Po "Akancie" przyszło krakowskie "Studium" kierowane przez Romka Honeta i Grześka Nurka, a potem właśnie "Undegrunt" w którym bracia Giedrysowie, Mariusz Gajkowski, Jacek Żebrowski i chyba Filip Onichimowski zaproponowali mi prowadzenie działu z poezją. Wspomnę tylko, że poezja przychodziła do redakcji pocztą tradycyjną głównie w formie rękopisów, wydruków, w ogólności mnóstwa kartek. Niektórzy przysyłali po trzy wiersze, niektórzy jeden, a inni po kilkaset na raz. Tak, kiedyś redkacja dostała od jednego autora kosmate bodaj 200 wierszy. Te paki lądowały u mnie w Brzegu w domu przy ulicy Cichej gdzieś na podłodze, koło biurka albo kanapy, bo od zawsze miałem tendencje do przysypiania na kanapie naprzeciwko telewizora. Dzisiaj też mi się przysnęło.

I to chyba Grzesiek Giedrys zapytał mnie, przy okazji jednej z moich bytności w Toruniu - gdzie wydałem debiut, a ja powiedziałem, że nigdzie. I Grzesiek jakoś mi nie wierzył. Było mnie już trochę w różnych tytułach, jak się ktoś ciekawił młodą poezją, dyskusjami wokół niej to miał prawo kojarzyć też Wiśniewskiego, skąd pewnie założenie, że jak się wypowiada to już pewnie wydał, bo wtedy wszyscy wydawali, aby szybciej. Nie kalkulowało się za bardzo tych debiutów pod cokolwiek, nie było pierdyliona nagród za debiut roku, bo w ogóle chyba istniała wówczas tylko nagroda "Nike" i Kościelskich i może Nagroda Iłłakowiczówny i wiadomo było, że nikt z nas - poetów i poetek na skraju pierwszej książki nie wystartuje w tych biegach, wolne żarty. 

Zatem nie było nagród, ale był nurt wspólnej opowieści, chociaż nie o żadnym pokoleniu i się chciało w ten nurt wejść, być obecnym dać głos. Hau, hau, hau.

Zatem okazało się, że nie mam wydanego debiutu książkowego i Grzesiek - czy to w jednej z toruńskich knajp czy w lokalu redakcji na piętrze kamienicy przy ulicy Łaziennej - powiedział, a w zasadzie bardziej mruknął jakby sennym, zmęczonym tonem:

-  no to my ci wydamy.

I tak się stało. Nie była to za dobra książka. Może dobrze, że jej nakład dawno się wyczerpał i nie ma dodruków. A nie był to mały nakład jak na debiut poetycki, bo 1100 egzemplarzy. Za dużo w tej książce chciałem, za wiele miałem przekonania, że wiem co chcę powiedzieć i na dokładkę przekonania, że we wszystkim mam rację. Teraz wiem, że trzeba było jeszcze poczekać dwa lata. Język autora, mimo wielu lat pracy, terminowania, szlajania się po obrzeżach i centrach - dopiero się wykluwał.

"Nikt z przydomkiem" w czytaniu rozpadał się na dwie książki niewspółistotne sobie. Dzisiaj rozada się w rękach nawet dosłownie. Nawet wiem dokładnie kiedy ten język się rodził, tworzył. Kiedy nastąpił przełom. Gdzieś między stronami 21 a 27. I ostateczne przełamanie to był wiersz "Rysa jungowska, albo rozmowa z autoportretem IV". To tutaj trzeba było zacząć by, mało miłosiernie, wszystkie inne teksty skazując na kasatę.

No ale. Wiosna 2003, wczesnym rankiem pojechałem pożyczonym od mamy samochodem na dworzec PKP w Brzegu, koledzy z "Undergruntu" powitali mnie na peronie trzymając w rękach zgrzewki grubej folii, a w niej chyba 100 egzemplarzy mojej książki, nadmiarowych, bo główny nakład poszedł zafoliowany z numerem pisma do empików.

Przyjechaliśmy do mnie do domu, musiałem jechać do pracy, mimo, że to był dzień startu "Syfonu", chyba zostawiłem kolegom klucze od domu i popatrzyłem na paczkę w folii, nie wiem czy coś powiedziałem i pojechałem do pracy. Nawet koledzy byli zdziwieni co tak bez napięcia, w przelocie, jakbym worek kartofli od nich przejął.

Sam nie wiem czemu tak wyszło, do dzisiaj. Ale nie to, że moje książki mnie nigdy nie wzruszały swoim przyjściem na świat. Nie. Z wielu z nich się cieszyłem. Ale może wiedziałem już, że ta akurat jest pęknięta, że nie jest całością. Może.

A może jak zawsze głowę miałem już przy tym co jeszcze się nie stało.

I co jeszcze do dzisiaj wspominam z rozrzewnieniem - rozszedł się niemal cały, a jedyne zwroty jakie wróciły do redakcji "undergruntu" były okradzione z załączonej książki. Ludzie kradli poezję debiutanta w empikach. Rok 2003.

Można powiedzieć to był jakiś początek. A zarazem jak wynika jednoznacznie z tej pobieżnej notatki - nie był to żaden początek.

Ale na pewno był koniec. Otóż przestałem uczestniczyć w notowanych amatorskich konkursach poetyckich. Zostawiłem sobie tylko prawo do stawienia się do okazjonalnych konkursów, slamówturniejów w których biorą udział uczestnicy imprez na żywo i nie ma śladu na papierze. Takich co to się je robi dla jaj, żeby uczestnicy mieli jedną okazję więcej by ich wiersz wybrzmiał. No ale to wyjątkowo, kiedy atmosfera imprezy na to pozwalała i kiedy współuczestnicy też już byli po książce. "Po książce" nie przypadkiem mi się zawsze kojarzy jakbym mówił - po zawale.

Zatem tak. Niby obchodzę dwadzieścia lat od debiutu. A zarazem nie obchodzę. Nie tylko dlatego, że nie mam takich skłonności, ale też dlatego, że te cezury jawią mi się, jak o nich pomyśleć - mocno niejasno, bo dlaczego wydanie debiutu książkowego miałbym fetować a nie debiutu w prasie literackiej, mimo, że tamten numer "Akantu" jednak gdzieś trzymam pod innymi, z których jestem bardziej zadowolony.

Nic wielkiego - tak dzisiaj myślę - się nie wydarzyło te dwadzieścia lat temu poza tym, że efektem wydania książki okazało się poczucie skurczenia, a nie rozszerzenia świata. 

Oto bowiem ujrzałem, że tych wydających książki jest więcej. I dla większości z nich to jest zajęcie równie pozbawione znaczenia jak ich niewydawanie. 

I jest nas, jak się okazało, tyle, że w zasadzie nie poczułem nigdy, że oto Boga za nogi złapałem. 

Wcale nie mam poczucia, że dzięki zebraniu co jakiś czas wierszy w zwarty druk przybyło odbiorców tego, co robię. Może nawet ta liczba w stosunku do czasów kiedy byłem amatorem stającym co jakiś czas z dyplomem i trofeum między innymi laureatami amatorskiego konkursu literackiego - zmalała.

Nie mam też złudzeń, że książka wrzucona w czeluście biblioteki - czy to osobistej czy instytucjonalnej - żyje dużo dłużej niż autor czy autorka. W większości wypadków moje książki przesłane do bibliotek, może poza Biblioteką Narodową - już dawno trafiły na kiermasz za złotówkę, lub na przemiał. 

Z drugiej strony - dopóki mam przeczucie, że mam jakiś kawałek świata wokół do opowiedzenia, który domaga się mojego głosu - będę mówił. Nie jest do końca ważne czy dla 200 czy 200 tysięcy osób. Pewnych rzeczy i sytuacji nikt za mnie nie powie. Zatem to przywilej. Zatem to też zobowiązanie.

Tyle, że czy to zrobię przez bloga, facebboka, pismo literackie czy książkę - to dość drugorzędne. Także nie wiem nawet czy i jak i po co ten mój mały jubileusz świętować.



 



Komentarze

Popularne posty