Scenariusze niewymuszonych wzruszeń. Zachłanność Pablo de Schavelsky'ego (poniedziałek)

 wtorek, 10 października 2023



Zatem powróćmy do tych niewymuszonych wzruszeń przeżywanych gdy po wzmożonym ruchu w hurtowni urządzeń oraz przewodów niskoprądowych następuje nieuchronne spowolnienie okrywające lekkim dygotem duszę subiekta, bo co to będzie jak przestaniem sprzedawać dużo za mało, albo mało za dużo?

I oto historia Pablo de Schavelsky'ego. Był bodaj geniuszem, oryginałem, ale i skromnym robotnikiem, w winnicy zapoznanych języków literatury. Za młodu nałykał się opowieści o tym jak to w pustkę pisali lepsi od niego, jak chowali skromnie manuskrypty w szufladach snując się po parkach Wilna, Kopenhagi, Pragi, Berlina. Był po prawdzie wiek XXI a historie owych rachitycznych ciałem a potężniejących w składni pisarzy i pisarek pochodziły sprzed stu lat, ale spotkani tu i ówdzie jasno patrzący i spokojnie cedzący swoje mądrości krytycy powiadali, że prawdziwy talent zawsze się obroni a praca znajdzie uczciwą odpłatę.

Pablo zatem uczciwie pracował. Debiutancki zbiór wierszy wydał w pierwszej lepszej oficynie, sprzedał osiem sztuk książki na tak zwanej promocji w miejskiej bibliotece publicznej, a następnie spokojnie czekał na listy nominowanych do nagród literackich. Niestety - nie doczekał się widoku swojego nazwiska oraz imienia, zupełnie nie rozumiał dlaczego. Zadzwonił nawet do Gdyni, Krakowa, Warszawy i Wrocławia, gdzie poinformowano go, że jak to, przecież nikt go nie zgłosił do nagrody, żaden wydawca formularza nie wysłał.

- No ale krytycy poezji? Czy oni nie zasiadają w kapitule? - zapytał naiwny Pablo.

- Noooo zasiadają - odpowiedziała jedna z drugim. - zasiadają psze pana i się pochylają.

- No ale co, oni sami już nie czytają, nie kupują książek, trzeba im te książki zgłosić, pod nos podstawić? - nie ustępował de Schavelsky.

- Pffff, proszę Pana, dla mnie miarodajny jest regulamin!- odpowiedział jeden z drugim głos w słuchawce, a przy tym był tak szorstki, że Schavelsky nie naciskał. Zrozumiał, że coś jest nie tak z tym światem, ale pocieszał się zawsze cieniem Norwida na ścianie. 

Tak naprawdę żona Leokadia Rozalia z Cementowych mówiła mu że po prostu purchel tam jest, grzyb pod tynkiem, ale Pablo mówił zawsze - głupiaś, cień Norwida tam jest, za życia odrzucony, po śmierci przebóstwiony!

- Norwid srorwid - mówiła Leokadia Rozalia z Cementowych - a dach cieknie, spod drzwi wieje, zajął byś się czymś chopie a nie tylko te wiersze.

I rzeczywiście. Kolejne cztery lata śpiąc po dwie godziny na dobę, wypijając około siedmiu litrów kawy mieszanej z imbirem, liściami konopi indyjskich oraz kardamonu na dobę Pablo de Schavelsky pisał wiekopomną powieść w której sacrum mieszało się z profanum, historia z teraźniejszością i perspektywa zbiorowa z indywidualną, wyraziste postaci, zarysowane mocno wątki kryminalne, liczne i nieoczekiwane zmiany orientacji seksualnej oraz to szczególne chwytanie za gardło czytelnik i trzymanie go w  napięciu - takie były cechy tego dzieła, które pod tytułem "Wysiadłem, usiadłem, wyłysiały mi sandały" Pablo polecał kolejne sześć lat wiodącym domom wydawniczym na rynku krajowym. 

W tym czasie dwukrotnie obciął paznokcie, trzykrotnie umył głowę oraz przestał wychodzić z domu, bo w międzyczasie przeszedł na rentę z tytułu niezdolności do aktów małżeńskich czynionych pod piernatem. 

Ostatecznie powieść w skróconej wersji, pod tytułem "Hej Marengo, zostałem włóczęgą" ukazała się w oficynie wydawniczej "wymiono" ze współudziałem finansowym autora, który zastawił psa, kota oraz pół nerki. Powtórzyła się historia z książką z wierszami i Pablo de Schavelsky zrozumiał, że pora sposobić się mu ku nieśmiertelności jak Norwidowi, tym bardziej, że okazało się , że żona miała rację bo purchel tynku odpadł i ściana wyglądała jakby pacnęła w nią pecyna czegoś niesmacznego.

Pablo zadbał zatem o wszystko, podpisał wszystkie zgody, w tym akt notarialny, w którym szczegółowo określił jak dysponować przychodami z tytułu praw autorskich gdy już umrze i osoba wskazana jako spadkobiercą będzie w stanie zgolić miliojony.

Doczytał jeszcze, że popularności po śmierci dobrze robi śmierć samobójcza.

Najpierw zatem poświęcił się stworzeniu poematu, który zatytułował "Zachłanność Mnogości" w którym błyskotliwie zrekapitulował w zasadzie wszystkie idiomy współczesnej poezji, ale na koniec wydobył z nich syntetyczny pierwiastek, stężony, intensywny a zarazem lekki niczym pierwiosnek na łące. Lekkość i ciężar gatunkowy tańczyły w poemacie jakby jing i jang, a całość skrzyła się inwencją, skrótami i metaforami głębokimi i lekkimi zarazem.

Kiedy skończył - napisał szybko list do żony, po czym wyszedł na szczyt klifu nad morzem, powiesił sobie kamień u szyi, wypił truciznę, oblał benzyną, podpalił, odbezpieczył pistolet wujka Stefana i skoczył, zaś w locie usiłował jeszcze do siebie strzelić.

Niestety - pocisk z pistoletu trafił w sznur i zerwał mu kamień z szyi, pęd powietrza zgasił płomienie, a kiedy wpadł do wody wymiotował całą truciznę. Został wyłowiony przez rybaków z Nowej Fundlandii i zmarł na skutek hipotermii pomimo nacierania foczym łojem, przez trzy doby w specjalnym igloo.

Żona, zobojętniała po tych wszystkich latach swoim zwyczajem złożyła rękopis po lewej stronie biurka, na stosie innych rękopisów, ale że dach ciągle przeciekał - przy kolejnej ulewie woda polała się z tej strony właśnie i zalała wszystkie rękopisy Pablo de Schavelsky'ego zamieniając je w breję masy papierowej.

Nieznany za życia nie został zapomniany po śmierci, ponieważ trudno jest zapomnieć o kimś o kim się nigdy nie pamiętało.

Nie dostał za swoją śmierć nawet nagrody imienia Karola Darwina, ponieważ za dokładnie taką samą uwieńczoną sukcesem próbę samobójczą nagrodę dostał ktoś inny, 23 lata temu.

I nikt więcej o nim nie słyszał o Pablo de Schavelsky'm

Chociaż trudno żeby słyszał ktoś więcej, skoro przed śmiercią - też nikt o nim nie słyszał.

Pewne jest tylko jedno - serdecznie nie znosił żółtego sera.




Komentarze

Popularne posty