Roczniki siedemdziesiątę ciągle trzymają wachtę - część 1. (piątek)


 

8 grudnia 2023, piątek

Z całą pewnością na nas kończą się próby porządkowania literatury, kolejnych wejść i zejść ze sceny przy użycia klucza pokoleniowego. 

Poprzednicy - czy się z tym zgadzali czy też nie, tak zostali właśnie ustawieni w świetle i jednak wiele zdawało się pasować do ich twórczości. nawet ta wieloimienność, wielomianowość, odmowa współudziału, otwarcie się na nowe, często nie przystające do siebie idiomy - to budowało ich oryginalność, rozpoznawalność. 

Starsi od nas o dziesięć i więcej lat starsi koledzy i koleżanki cieszyli się też, jako ostatnia kohorta wchodząca do literatury, dosyć powszechnym poważaniem, korzystali z resztek prestiżu wykonywania zawodu pisarza, literata, poetki, krytyka. A za tym szło zainteresowanie społeczeństwa, ustawianie na liniach pola sił i wobec.

Można było nie lubić, ale jakoś trzeba było się dookreślić, opowiedzieć.

A my, starsi o pół pokolenia po pierwsze, nie weszliśmy ławą, bo już się nie dało, po drugie mechanizmy już przestawały powoli działać, już coś zgrzytało, rzęziło, po trzecie, ktoś nas chciał wepchnąć na scenę z programem, opowieścią gdy sami jeszcze nie byliśmy gotowi. Nie dość, że publiczność opuszczała trybuny, to jeszcze nikt nie zdążył się zastanowić nad tym jaką rolę ma odegrać a już dwa razy odpalono faul start.

Najpierw został ogłoszony konkurs poznańskiego czasopisma "Pro Arte" pod hasłem "Roczniki 70-te zmieniają wartę" - o ile mnie pamięć nie myli mógł być to koniec roku 1998 lub początek 1999. To zapewne miał być pierwszy, być może jeden z wielu, próbników wysłanych w przestrzeń tworzących się, formułujących chmur literackich planetoid. Niestety coś się stało wewnątrz redakcji i ogłoszony konkurs czekał na rozstrzygnięcie bodaj dwa, czy trzy lata, a kiedy je ogłoszono, niestety mało kogo już obchodziło, tym bardziej, że w tamtym czasie, dla wchodzących na scenę trzy czy cztery lata to była epoka. 

Już w roku 2000 hasło sprytnie przejął krakowski "Ha!art" organizując z dużym hukiem i resztkami uwagi mediów festiwal "Zapowiadających się", który z perspektywy czasu wydaje się tym, czym był chyba w istocie, próba zawłaszczenia dyskursu i jego przeformowania pod swoje interesy, próbą zbudowania nowej centrali, centralki, grupy trzymającej narrację, chociaż sam narratywizm miał wypłynąć jako jedno z głównych haseł adoptowanych do potrzeb doraźnej krytyczno-literackiej ustawki rok później przy okazji publikacji rzekomej antologii "Tekstylia" poświęconej twórczości tak zwanych roczników 70-tych.

W tej perspektywie wymykały się obserwacji zjawiska niejednoznaczne, których nie można było uporządkować jednym czy dwoma przyjętymi z góry liczmanami. Oto bowiem wybuchł literacki internet, który przetworzył życie społeczne w sposób zupełnie niedający się przewidzieć w roku 2000 czy 2001 kiedy wydawane były "Tekstylia". To dzięki chwilowej demokratyzacji obiegów literackich pojawiły się postaci połączone datami debiutów z przedstawicielami tzw. roczników 70-tych, ale zarazem metrykalnie od nich odległe. 

Tych osób-zjawisk, takich jak chociażby zmarły kilka lat temu Michał Kobyliński aka Asasello aka Gil Gilling było bez liku i byli nieodłączną częścią tamtego wrzenia. I konia z rzędem temu, kto by ich zechciał pokoleniowo zapisać do roczników 70-tych czy jakiejś "Generacji X", bo zdaje się że i takich pseudopojęć próbowano używać.

Niezależnie bowiem od marketingowych masek, które próbowali nakładać na ten zbiorowy, dynamiczny portret łaknący rozpoznawalności krytycy, wydawcy, dziennikarze - to, co cechowało te kilka dziwnych lat w poezji, literaturze, było wrzenie i festiwal nieustannie zmieniających się ról. 

Bo chyba nigdy jeszcze w dziejach polskiej literatury nie nastąpiło takie ról przemieszanie. Może to jakiś błąd poznawczy, byłem uczestnikiem, nie historykiem czy literaturoznawcą, ale te same osoby bywały krytykami, prozaikami, stawały się tłumaczami, wydawcami, promotorami, organizatorami. tak jak piszący te słowa, nieodrodny syn swoich czasów.

Temu zaś towarzyszyło wykluwanie się najróżniejszych pod-idiomów, ćwierć-projektów, draftów, chwilowych koalicji formalnych lub światopoglądowych. Z dzisiejszej jako wyjątkowo żywotny, dający moc heurystyczną różnym projektom wydaje mi się szczególnie jeden manifest tamtych lat - mianowicie neolingwizm i to, co się działo wokół Staromiejskiego Domu Kultury, przy czym widać było pracowitą rolę Tomka Świtalskiego i przede wszystkim Beaty Guli. 

Dzisiaj wydaje mi się, że to właśnie tamten punkt na mapie Polski okazał się być projektem zarazem dość wyrazistym, a zarazem otwartym, nie tylko w sensie teoretycznoliterackim, ale też i ludzkim, by utrzymać swoje pośrednie, nader żywotne wpływy, by nadal promieniować ożywczą energią.

I właśnie nie śląska szkoła życia, chociaż tez wykazuje podziwu godną witalność we wszystkich swoich - także wcześniejszych - odmianach, ale środowisko SDK, otwarte też na spotkania, wymiany, nie tylko we własnym gronie, nie Kraków z ogniskującym wiele negatywnych emocji Ha!artem", ale - powtórzmy jeszcze raz - Warszawa, Staromiejski Dom Kultury, Beata Gula i mnóstwo osób, które w jakimś stopniu były w promieniowaniu tego projektu przez chwilę, incydentalnie lub bardziej na stałe. 

Nie chcę przez tu unieważniać dziesiątków innych węzłów tej złożonej sieci powiązań, która miała wieloraki charakter jak wspomniałem - bo jak to często w takich bajkach bywa - przenikanie idei bywa wtórne wobec spotkań ludzi, chociaż bywa tez i na odwrót.

Koniec lat 90-tych i początki lat 2000-nych to przecież podziwu godne pączkowanie, rozsiew literatury, poezji po mniejszych ośrodkach, z których każdy próbował jakoś prędzej czy później określać swoją tożsamość. Zatem były agendy literackie rebelii w Zgorzelcu, Olesnie, Nowej Rudzie, Kłodzku, Świdnicy, Wołowie, Bełchatowie, Sanoku, Rzeszowie, Olkuszu, Mikołowie, Gliwicach, Inowrocławiu, Aleksandrowie Kujawskim, Olsztynie, Toruniu, Bydgoszczy, Ostrołęce, Łodzi, Poznaniu, Szczecinie, gdańsku, Gdyni, Sopocie, Lublinie, Tarnowie, Ostrowi Mazowieckiej, Białymstoku, Chorzowie, Cieszynie, Zielonej Górze - wymieniam z pamięci miejsca, ludzi o których miałem okazję się odbić jak kulka we wnętrzu flippera.

Ten wszechświat zaczął zanikać, tak szybko jak się pojawił, to zajęło dokładnie jakieś dziesięć lat, około roku 2010 większości z tych miejsc, redakcji, klubów, stowarzyszeń fundacji nie było. I pół biedy z tym, że coś zanikało, gorzej, że grupy i struktury się przestały dopełniać, odtwarzać. I to nie tylko w świecie fizycznym, ale też wirtualnym. Kolejne serwisy znikały bez śladu - jak na przykład śląska kursywa, blog kumple.pl czy literatorium.pl - albo i ze śladem, ale popadały w hibernację lub zsuwały się margines ruchu internetu - tak stało się z serwisem www.poezja-polska.pl, www.nieszuflada.pl. 

Zatem po 25 latach od ogłoszenia pierwszego konkursu, przez poznańskie pismo "Pro Arte" można powiedzieć, że nie zostało prawie nic z tego, co miało byc pokoleniem. Mimo estetycznej różnorodności, mimo wielkiej mobilności, kreatywności - nie powstała i pewnie już nie powstanie przekonująca krytyczna, socjologiczna, historyczno-literacka summa dokonań ludzi wchodzących w te rzekę na przełomie tysiącleci. 

Nawet gdyby znalazł się ktoś, kto by to chciał napisać, to nie znajdzie czasu, a jeżeli znajdzie czas, to zabraknie mu narzędzi, a jeżeli znajdzie czas i narzędzia to albo postanowi sobie uprościć zadanie i stworzy kolejny fałszywy mit, albo pójdzie droga na zbój i polegnie wśród mnogości, niejednoznaczności, metamorfoz.

Mnie, z perspektywy czasu jedna metafora wydaje się dla opisu tych zdarzeń szczególnie nośna i pojemna. Lubię ją, tym bardziej, że sam ją wymyśliłem jakieś 20 lat temu jako tytuł nigdy nienapisanej książki z kategorii tak zwanej "krytyki towarzyszącej". Ale o tym jaka to metafora, jaka to melodia - opowiem Wam w kolejnym odcinku za tydzień, dwa albo miesiąc.


Na zdjęciu ręka Darka Pado trzymająca świeży, prosto z drukarni odebrany podwójny maxi-singiel poetycki wydany wspólnie w Darkiem właśnie. Jest lato roku 2005, trwają pierwsze organizowane przez SDK i Beate Gulę "Manifestacje poetyckie". Zaraz za okładką widać Anetę Kamińską, Mariannę Kijanowską z mężem i mnie samego. 


Bo 25 latach nadal trzymamy się jakoś blisko. I to jest z kolei opowieść na trzeci odcinek. Może nawet na powrót do pewnego krytyczno-literackiego projektu, który miał być doktoratem a stał się stosem papierów i zwałem plików na twardym dysku.

 

CDN



Komentarze

Popularne posty