Koniec sezonu w Dąbkach - odcinek 1 (wtorek)

 


20 lutego 2024, wtorek

Remanenty w prozie. Koniec sezonu w Dąbkach, odcinek 1

Firanka była fantazyjnie wywichnięta. Góra trzymała się mocno żabek w metalowym karniszu, ale dolna część wyszła przez wybitą szybę po prawej, u góry w podwójnym oknie by podjąć próbę powrotu do wnętrza budynku poprzez częściowo wybitą szybę u dołu po lewej. Wyglądała trochę jak konwulsyjnie wywinięta, zetlała od słońca i wiatrów wylinka grzechotnika. Nad wejściem do budynku niemal zupełnie zatarty napis regularną, prostą czcionką „Rekin”. Rekin jest drapieżnikiem dominującym, nie było zatem nic dziwnego w tym, że wyróżniał się spośród pozostałych budynków zapełniających porastający samosiejkami plac między tak zwanym deptakiem a lizjerą nadmorskiego, sosnowego lasu wydmowego, zza którego słychać było jednostajny szum fal. Miał dwuspadowy dach kryty, obecnie w znacznej mierze zdekompletowaną dachówką i był wysoki na dwa piętra ze strychem. Na piętrze, na które wchodziło się drewnianymi schodami stał na biurku dyrektora kolonii Ministerstwa Sprawiedliwości telefon z czarnego bakelitu, a w biurku była szuflada, w której były dwa zeszyty i dużo kopert oraz woreczków. W jednym zeszycie były wypisy z depozytu, jaki rodzice dawali dzieciom na kolonie i przy dobrych układach w porze popołudniowej można było liczyć na wypłatę części tego depozytu. W drugim zeszycie były zapisywane godziny i dni zamawianych połączeń międzymiastowych. Te dwa zeszyty były ze sobą ściśle powiązane. W przypadku, gdyby zabrakło wkładu do podpisanych imiennie kopert i woreczków w szufladzie kierownika kolonii, można było liczyć na połączenie z rodzicami za pośrednictwem telefonu z czarnego bakelitu. W tym celu trzeba było się udać po śniadaniu do dyrektora kolonii, aby ten mógł zamówić międzymiastową. Jeżeli szczęście nadal dopisywało około przerwy poobiedniej była szansa na połączenie i zamianę kilku zdawkowych a jednak pełnych emocji zdań z rodzicami. Poszczególni koloniści byli wzywani przez megafon wywieszony na „Rekinie” po nazwisku, ale nigdy nie było wiadomo, czy są wzywani z powodu dyscyplinarnej bury czy z powodu telefonu od rodziny, bo trzeba wiedzieć, że zdarzało się, chociaż bardzo rzadko, że rodzina, jeżeli miała telefon w domu, także zamawiała codziennie międzymiastową do Dąbek i zdarzało się, że zamówienie w końcu po wielu próbach bywało zrealizowane. Wtedy megafon na frontowej ścianie budynku „Rekin” skrzeczał i szczęśliwiec pędził przez plac, skrzypiące schody. Światło było wtedy już lekko złamane, musiało być popołudnie, bo po obiedzie nie chodziliście już nad morze, tylko „do miasta”, chociaż Dąbki nie były miastem ani wtedy ani nie są nim teraz. Ale tak się mówiło i tak się mówi dalej, chociaż zmysły zadają co rusz fałsz temu, jak się mówi, ale jest się przecież bardziej tym co się mówi, niż co się widzi. Bo słowa łagodzą, korygują to co widzisz. Zatem "na miasto", które nie jest miastem, zatem wesołe miasteczko, które jest smutne, zatem wypoczynek, w czasie którego nie da się odpocząć, zatem spędzanie tak zwanego wolnego czasu z rodziną jako tysiąc i jeden sposobów na uprzykrzenie sobie czasu, uczynienie go bardziej zajętym kłótniami, warczeniem, docinkami.

- Czujesz coś ? Coś się dzieje? – zapytała Małgorzata widząc, że stanąłeś jak wryty i gapisz się na tę firankę w oknie jakby była czymś zupełnie innym, nie firanką – To ten ośrodek? Ta ruina, o której mi opowiadałeś?

- Tak, tak, ten, ta – odpowiedziałeś - próbuję sobie przypomnieć otoczenie, to chyba ważne. Tak mi się zdaje. Tutaj na prawo od naszego płotu był las, i on się ciągnął aż tutaj, przerzedzał się lekko. Pamiętam, że do plaży szło się po szarym, leśnym piachu, parzył, a w piachu było dużo drobnych szyszek, nogi bolały, każdy gnał pod prysznic… prysznice były przy wejściu do pawilonów o tutaj, nawet widać takie mniejsze okienka przy zbiorowych łazienkach.

- Ale coś czujesz? – nie ustępowała Małgorzata, bo przecież nie odpowiedziałeś na połowę pytania.

- Nic szczególnego – nie odrywałeś wzroku od firanki w oknie - poza tym, że próbuję sobie wszystko przypomnieć, tak jak ten zakręt przy wjeździe do Dąbek, z upadłym domem wczasowym „Bałtyk”, nie wiem po co mi to, ale czuję przymus opamiętywania. Ja ten zakręt pamiętam tylko dlatego, że za drugim razem chyba ojciec mnie odwoził na te kolonie i nie pamiętam czy ja bardzo chciałem na nie jechać, ale czułem zbliżanie się chwili rozstania i nie było mi do śmiechu i kiedy pojawił się zakręt i Dom Wczasowy „Bałtyk” to ja już wiedziałem, że zaraz zostanę sam za bramą. Na dokładkę wiesz, za tym drugim razem, ojciec mnie dowoził, bo byłem jakoś spóźniony jeden dzień na kolonie, jak się jest dzieckiem, jeden dzień, szczególnie kiedy to jest pierwszy dzień, to jest bardzo dużo.

- A dlaczego się spóźniliście? – Małgorzata pociągnęła cię za rękę w stronę placyku z niewielkim rondem, od którego słychać było uderzenia kilkunastu partii cymbergaja rozgrywanych na raz, skrzyp gokartów na pedały, dudnienie jakiegoś disco, przekrzykującego się ze swojskim, prawdziwym i szczerym disco polo z wędrownego wesołego miasteczka za waszymi plecami.

- Dobre pytanie – odwróciłeś się od wybitego okna w bocznej ścianie domu „Rekin” i stanąłeś po przejściu kilku kroków – poczekaj, ten tutaj pawilon, to mój, te wybite okna są od korytarza, a tutaj popatrz, tam widać jedne drzwi, drugie drzwi, trzecie i plac na przestrzał, bo z tamtej strony też są powybijane szyby, to mój pawilon, nie pamiętam jak się nazywał. Moje drzwi i za pierwszym i z drugim razem to były drugie od wejścia na prawo. Było nas po dziesięciu na pojedynczych łóżkach w każdym pokoju, krochmalone białe prześcieradła z wyszytym numerem, sygnaturą na zaprasowanym rogu, żeby nie zginęło. A, czemu później o jeden dzień, bo wiesz, myśmy z ojcem mieli zwyczaj się snuć w wakacje. Nie mieliśmy żadnego celu ani planu. Ojciec miał dużego fiata i skądś, pewnie pokątnie kombinował kartki na paliwo, bo, pamiętam to do dzisiaj, tak normalnie na dużego fiata miał przydział od państwa 36 litrów benzyny na miesiąc. To się wyliczało chyba od pojemności silnika. Denerwował się czasami, że jeszcze komuniści zaczną wyliczać przydział benzyny od powierzchni przedniego oszklenia. No wiesz, duży fiat, którego kupił był żółtego koloru, więc nazywaliśmy go „żółtkiem” i on miał humory. Potrafił spalić 10 litrów na 100 kilometrów, a zaraz potem 15, 16 a nawet 20. To ile można było przejechać miesięcznie kilometrów jak się miało 36 litrów benzyny z przydziału? Ale ojciec jakoś to załatwiał, chyba wtedy wykładał na uniwersytecie i zamiast pensji prosił pracowników naukowych i studentów, żeby mu oddawali kartki na benzynę, tak mi się coś tłucze po głowie. I wtedy jak on mnie odwoził drugi raz na tą kolonie, to było właśnie takie nasze szlajanie się od Warszawy na północ. Wiadomo było, że mamy trochę czasu, ja siedziałem z przodu, miałem atlas samochodowy i jak coś wypatrzyłem w tym atlasie, znaczek muzeum, zamek, ruiny, to tam jechaliśmy i to na tamte czasy była niesamowita przygoda. A tak, na koloniach przygoda się kończyła, kończyła się wolność, zaczynał się dryl, bo kolonie to jednak był dryl, opresja i oddzielenie. Niby fajne, ale jednak do domu wracałem z nich z poczuciem ulgi.

- Idziemy? - zapytała Małgorzata, widząc, żeś znowu stanął, tak jakby skupienie na odgrzebywaniu w pamięci kolejnych szczegółów odebrało tobie całkowicie władze umysłowe tu i teraz, - No chodź... - pociągnęła cię delikatnie za rękę.

- Poczekaj tu musi być gdzieś przejście do drogi – postawiłeś jej równie delikatny co stanowczy opór - takiej betonki w kierunku na Dąbkowicę, taki przysiółek, kilka domów, pole namiotowe i ośrodek wczasowy na mierzei między jeziorem, a morzem...

- Czy tam coś się wydarzyło? - zapytała Małgorzata, jakby ciągle w oczekiwaniu na niezwykły, nieznany jej wcześniej fragment twojej biografii. Słońce było nisko, nie widać go już było zza drzew, a niebo zaczynało barwić się kolorami, których intensywność zdradzała, że zbliża się jesień. Od pół godziny, kiedy w czasie niezbyt długich poszukiwań wyszliście przypadkiem na dawny ośrodek kolonijny dawnego Ministerstwa Sprawiedliwości, przesunęliście się w stronę plaży ledwie sto metrów, ciągle coś ciebie zatrzymywało, chociaż prawdą było, że nie czułeś nic szczególnego, żadnego drżenia, bojaźni, wzruszenia, nic. To było bardziej jakby ktoś uruchomił terkoczący projektor z fragmentem luźno wiszącej taśmy i zaczął lecieć obraz za obrazem, a ty w panice próbowałeś na bieżąco doklejać znalezione na podłodze obok fragmenty taśmy. Jedyne na czym ci zależało, to żeby ten film nie przestał się wyświetlać, żeby w świetle tego, co widać odnajdywały się kolejne wyszarpane fragmenty taśmy, na tyle długie i wyraźne, żeby odnajdywać ciągle kolejne i kolejne, żeby film trwał. Bo tak długo jak trwał film, tak długo trwało to cudowne złudzenie, że jednak jesteś bytem ciągłym, masz swój początek, rozwinięcie i koniec, że nie składasz się z rozdzielnych ziaren ego teraźniejszości, usypanych w kopczyk, wepchniętych w lejek klepsydry, o nie, że jest tam coś więcej niż te ziarna, że jest coś co było i coś co będzie.



CDN

Komentarze

Popularne posty