Koniec sezonu w Dąbkach, odcinek 2 (czwartek)

 


22 lutego 2024, czwartek. Koniec Sezonu w Dąbkach, odcinek 2. 

- Tutaj – kontynuowałeś bez dalszej zachęty ze strony Małgorzaty – tutaj obok tej brukowanej alejki, która była rozłażoną przez nas piaszczystą, szarą, wysadzaną poczerniałymi od upału szyszkami z lasu drogą, traktem był jeszcze jakiś ośrodek, za poczerniałym od słońca parkanem. Tak się wtedy mówiło „parkan”, „palto”, „kapcioszki”, „rajtuzy”. Brzmiało to sztucznie i ja tego nie lubiłem, ale naprawdę był tutaj parkan z poczerniałej siatki, dziurawy miejscami, za nim chyba były jakieś domki. Nie było tego wszystkiego tutaj o, co widać, ani tego domu wczasowego „Dukat” co wystaje jak widły z gnoju w środku małej wioski nad morzem, ani tych gokartów na pedały, ani faceta co sprzedaje drinki mojito w drodze na plażę. Tylko ten parkan… taki czarny, jakby wypalony.

Zawiało chłodem od strony morza. Stałeś jeszcze przez chwilę patrząc się w przestrzał pawilonu, który mógł się nazywać na przykład „Delfin”, albo „Neptun”, albo „Kraken”, skoro jedyne dwie nazwy jakie dało się odczytać do tej pory to „Rekin” i „Gryf”. A potem skręciłeś w stronę przeciwną do morza, szukając zapewne tej betonowej drogi na Dąbkowicę. Ze wszystkich stron napierały na ciebie dźwięki polskiego nadmorza, wypierając przeszłość, zagłuszając przyszłość, zmuszając do dryfu w czymś co było "teraz", ale było pełne hałasu, tak, że w zasadzie nie było żadnego "teraz" tylko zagłuszanie przemijania. 

Cymbergaje, klekot pedałów gokartów, hity tego lata w różnych przewrotach z różnych tak samo brzmiących audycji rozgłośni radiowych, których brzmienie miało uprzyjemniać czas klientom tutejszych lokali gastronomicznych. W tamtych czasach byłyby to piszczące laserowe pistolety na wodę i karbowane rury, cięte na odcinki długości pół metra i metr, które buczały tajemniczo, jeżeli się nimi odpowiednio mocno, szybko i zdecydowanie zakręciło. Brzmiało to trochę jak tybetańskie trombity z klasztorów i wszyscy takie mieli, a w każdym razie wszyscy chcieli mieć. 

Zatem cymbergaje, gokarty, rozmowy, disco polo z wesołego miasteczka za plecami i jakieś inne, bardziej zachodnie plumkania od czoła, do tego zapach smażonej ryby. To polskie nadmorze wzywało was do siebie. Nadmorze rozciągające się od skraju lasu zaraz za wydmami do mniej więcej kilometra, dwóch w głąb lądu, porastające straganami, smażalniami, cukierniami. 

Nadmorze, ale nie morze - bo przecież nie o morze tutaj chodzi, nie o bezmiar, ale nadmiar. Bezmiar daje się zagłuszyć nadmiarem, ale żeby usłyszeć bezmiar, trzeba uciec od nadmiaru. 

Tymczasem Polskie Nadmorze to nadmiar wszystkiego, co zbędne w sposób nie byle jaki, ale tandetny i nachalny. Aż dziwne, że czasem się cokolwiek może w tej świątyni polskiego nadmorza nie udać, zbankrutować, jakakolwiek smażalnia, wypożyczalnia, jakikolwiek właściciel maszyny do wyrobu waty cukrowej, lodów, sprzedawca czegokolwiek.

A wśród różnych nadmiarów, nadludzki nadmiar brzydkich Polaków, ze wszystkimi swoimi obwisami, zwisami, patchworkową estetyką ubioru, rozchełstaniem udającym porządność, z klapkami, tatuażami, z twarzami rzeźbionymi pionowymi zmarszczkami lub gładko wyżelowanymi do wystudiowanego uśmiechu podkreślanego skąpymi ruchami ramion i przedramion, które nie mogą być zbyt obszerne wobec przerostu masy mięśniowej na wszelkich zgięciach i przegubach oraz pod pachami. 

I jeszcze to oddzielanie się, grodzenie, wytyczaniem zasłanianie przestrzeni, sobą jej zabudowywanie, te zjednoczenia, unie parawanów, wykrajanie z plaży działki dla czterech, pięciu osób, siedmioma parawanami, które przecież normalnie się kiedyś stawiało od strony wiatry aby zasłonić się od drobinek piasku, podmuchów, żeby mieć ciepło w wietrzny dzień na plaży. I otóż już nie tylko do drobinek piasku, ale od wszystkich i wszystkiego, bo wszędzie ma być tak samo, na przykład jak w domu, więc na przykład jak na grodzonym osiedlu pod miastem czy na przedmieściu, z płotem, kamerami, portierem,. Oto Polak na zagrodzie równy wojewodzie. I wyraża się wszechstronnie nie tylko grodzeniem, ale zarazem sprytną obroną poprzez atak, bowiem odgrodzony nie zaprzestaje trzymać swojego otoczenia za ryj, a to chociażby tranzystorek czy komóreczkę nastawiając na ulubiony zestaw przebojów czy też stację radiową i kiedy wilgotność odpowiednia oraz wiatru nie ma, drga powietrze wokół Polaka tak iż tłamsi napierdalanie z wesołego miasteczka dwa kilometry od plaży, wycia Bonney M. ze statku wychodzącego na wielki rejs na pięćset metrów w głąb pasa wód przybrzeżnych i wszystkich rozmawiających lub szukających ciszy w promieniu wielu metrów. 

Odpowiedzią na horror vacui jest terror tranzystorów, inwazja pieseczków, piesków kąpiących się, szczających w pasie wód przybrzeżnych, w rzeczkach uchodzących do morza naszego morze, będziem ciebie wiernie strzec, mamy rozkaz cię utrzymać albo na dnie twoim lec, albo chociażby psem nasikać w piasek i zakopać, do rana wyschnie, przesypie się piaseczkiem i dzieci będą mogły kopać bardzo głębokie doły, zamki wznosić z piasku. 

I tak na terror odpowiedzią jest antyterror, kontrantyterror i wiadomo, że się nie zatrzyma ten kołowrót iż lewo korbą kręcąc w lewo koło się obraca. Bo to już wyszło spod ziemi, wypiętrzyło się wedle reguł tajemnej tektoniki i rozerwało Bałtyk niewidocznym wąwozem w poprzek tak, że odległość stąd do Szwecji dużo większa jest niż ta wyrażona w milach morskich. I oto całymi dniami nic nie ma na horyzoncie, to dowód, że nie chodzi tylko o płytką Ławicę Słupską, którą trzeba omijać, że wieje tutaj grozą, czymś strasznym i tajemniczym. 

Oto bowiem w spokojnym słońcu końca sezonu widać wielobójstwo meduz. To tylko rodzice oswajają swoje dzieci z dzika przyrodą, w imię ojca i syna zamiast wyjaśniać, że dog eat dog, a silniejsi zjedzą słabszych pomagają dzieciom w zabawie w zupę. Trzeba do tego złapać meduzę, chełbię na pewno, wrzucić do wiaderka z błotem, dodać piach, wodorosty i mieszać wytrwale plastikową łopatką o ostrych krawędziach, a że nie krzyczą chełbie ani się nie wiją jak patroszony węgorz, to wszystko z nimi wolno.


CDN

Komentarze

Popularne posty