Koniec sezonu w Dąbkach - odcinek 3 (sobota)




24 lutego 2024 (sobota) 


- Popatrz, popatrz Mamo mam meduzę!

- O, świetnie, widzę że się nie boisz!

- Popatrz, popatrz jak ja wdeptuję, popatrz jak ją rozrywam, gniotę, wtłaczam, ćwiartuję łopatką, jak ona ma pecha, jak jej nie wyszło, jak jej się w życiu nie udało, jak ją przygnało na ten gorszy brzeg, niech ma, bo się nie uczyła angielskiego ani innych jeżyków, nie studiowała politologii, politechnice nie oddała młodych lat, informatyki nie liznęła, języków programowania, niech kurew, stułbia, chełbia, stulejka jedna ma za swoje. Mogłaby być szanowaną, lubianą, cytowaną, kłanialiby się jej w pas, miałaby Ferrari jak Kuba Wojewódzki albo Jaguara jak Hajzer ale nie ma, nie dorobiła się, nie chciała, nie starała się dość, nie wyszło jej i teraz popatrz, popatrz Mamo jak jej dopierdolę nogą, jak ją rozerwę kantem plastikowej łopatki na wakacjach za dodatek pięćset plus, za Westerplatte, za Żołnierzy Wyklętych zrobię z niej zupę z piachu, wodorostów i psiej kupy, zjem, wysram na wydmach, nie zakopię, niech wyschnie jak po psie, a potem zejdę zakąszę kebabem z katolickiej budy i dopchnę gofrem z bitą śmietaną.

- No wiesz, chyba trochę przesadzasz synku...

Być może przesada, nikt tego nie powiedział, nie wykrzyczał głośno, poniosło ciebie na widok tych maltretowanych stworzeń w ramach beztroskiego dzieciństwa, beztroskich wakacji gdy od widocznego jak na dłoni żurawia zwieszającego się na falochronem Darłówka Wschodniego po kres w stronę Dąbkowicy cały piach, aż po horyzont zakwita parawanami. 

I dalej jeszcze na wschód i zachód te wszystkie święte miejsca wzdłuż wybrzeża, dla tych którzy się poznali, zakochali, byli tu w środku swoich marzeń, nie wiedząc jeszcze, że świat jest pełen ogrodów, a w nich są tysiące róż, nie wiedząc, że świat jest wielki i piękny, a w każdym razie ciekawy, co od razu zmienia skalę, układ odniesienia i wprowadza w stan dziwnej melancholii. Szczególnie kiedy po tym wszystkim (po czym?) wraca się pokornie do ustawionych wzdłuż drogi przelotowej straganów, sklepików, kiosków, blaszanych bud i bud drewnianych, do cukierni serwujących gofry i lody, reklamujących stroje bikini, tanie noclegi na zapleczu i powiewających nieistniejącą nigdy flagą biało-czerwoną złamaną centralnie wpisaną na styku białego i czerwonego czarną literą P z kotwicą, zwaną swojsko, poufale w niektórych kręgach „Petką”, tak jakby była żeńskim rodzajem peta, niedopałka. 

I coś w tym jest, bo przecież zdobienie się, ubieranie się, strojenie się w symbole podziemia zbrojnego z poprzedniego wieku, jest przyznaniem się do bycia petem, niedopałkiem dawno rzuconym na ziemię, niezdolnym do zapalenia się własnym płomieniem, a jedynie w stłamszonym, lekko splugawionym kształcie oferującym pamięć po tym co było. Zatem stragany, kioski, budy wzdłuż głównej drogi, ulicy miejscowości, dla niepoznaki nazywanej teraz deptakiem czy zgoła promenadą, chociaż to nie Francja i nie Saint Tropez ani też Costa Brava czy Monte Carlo. 

To tylko Dąbki, miś na miarę naszych ambicji, wyrażający żywotne potrzeby naszego społeczeństwa. I tutaj się odnajdujesz nagle wbrew sobie, śmieszny, w szortach, będących zarazem kąpielówkami, w klapkach i tylko czekasz aż ktoś do ciebie coś powie i jednak kupisz to koło sterowe na drewnianej podstawce, tak jak kupują je tysiące, miliony innych, podobnych tobie, którzy nigdy nie sterowali w noc burzliwą koło sterowe dzierżąc oburącz, ale kupisz, tak jak oni kupują. A na kole będzie napis „pamiątka z Dąbek”, chociaż równie dobrze mogłaby być to pamiątka z Mrzeżyna, Dziwnówka, Darłowa, Grzybowa, Kołobrzegu, Ustki, Łeby lub Władysławowa. 

Ale zaraz potem to wszystko niknie, iż czytane pędem, albowiem rozpływa się, bo jeszcze w upale, końcem sierpnia, początkiem września zaczyna się wielki demontaż makiety dobrobytu na miarę ambicji i możliwości, created in Poland, made in China. Więc tak. To koniec sezonu. Zdzieranie zasłon. Rozproszenie iluzji. Zdmuchnięcie kurzu z powierzchni zwierciadła. 

Dźwig ładuje na ciężarówkę budę z długimi, zakręconymi frytkami i automaty, których podstawową funkcją jest nie dać wygrać nikomu nic. To wszystko jest jakby. Jakby za miesiąc nie tylko tych dwóch bud już nie będzie - ale znikną kioski, wesołe miasteczko smutne jak samotna kupa, stoiska z watą cukrową, cymbergaje, budy z kebabem na skraju wydmy. Statki wycieczkowe zejdą w dalekie obszary basenów portowych i do bocznych nabrzeży, znikną wielkie banery zachęcające do odwiedzenia muzeum myszy, misiów pluszowych i oczywiście bursztynu. 

Ale to wszystko nie jest naprawdę. Szczęście i dostatek, kolorowy jak chiński ręcznik, szaleństwo wtórności i kopiarstwa. Tylko tutaj tłumy ściągają na koncerty dawno zapomnianych gwiazd dawnego przemysłu szansoniarskiego, bo muzycznym tego by się nie dało nazwać, spotkanie z autorką trzeciorzędnego romansu lub kryminału czwartej ligi, a jak bungee - to tylko takie mini , dla dzieci, a jak muzeum to dwa pokoje za dwadzieścia złotych a w środku dwa naboje, karabin, plastikowy model pancernika i miś pluszowy z oderwanym uszkiem. Albo izby z kupka kamieni półszlachetnych wykopanych z rowu. Albo kino 7d, z filmami które trwają dwie do sześciu minut. Albo rejs w morze, ale tylko na czterdzieści minut w tę i z powrotem na starym kutrze rybackim, do którego dospawano kilka blach, doklejono plastikowe nadburcia tak, aby udawały okręt z bliżej nieznanej epoki, kiedy na pewno jednostki pod banderą Króla Polski nie pływały w tych okolicach. 

Nie są to zatem odtworzone z pietyzmem repliki jak East Indiamian „Goetheburg”, gdzie jak wiadomo nawet armaty odlano w tej samej ludwisarni, w której odlewano kiedyś armaty dla prawdziwego „Goetheburga”. Nie ma tu kopii Galeonu „św. Jerzy”, flagowego okrętu admirała Arendta Dickmana, który pokonał przecież flotę szwedzką w walnej bitwie pod Oliwą, o czym mówi nawet tekst starej szanty, że na „Świętym Jerzym sygnałem strzał”. Nie. To tylko plastikowo-blaszane monidła, z wiecznie zwiniętymi żaglami z dermy, które nawet nigdy nie rozwijane drą się w strzępy bo nie są w stanie utrzymać własnego ciężaru. A płyną w ramach morskiej przygody na odległość może pół mili od główek falochronu brzęcząc na wiele kilometrów wkoło przebojami Bonney M., nawet nie szantami czy chociażby nieśmiertelnym przebojem Klenczona Krzysztofa o bosmanie co tylko zapiął płaszcz. A jeszcze w momencie odbijania od nabrzeża ktoś zawsze przekręca potencjometr o kilka stopni do góry ażeby tylko nikt nie usłyszał jak wieje wiatr w olinowaniu, szumi woda opływająca burty, dudni silnik obracający śrubą. I te nazwy nie mniej imitujące coś, czego nigdy nie było. Dragon, Smok, Pirat, Czarny Kot. Przecież żaden szanujący się żeglarz nie nazwie swojej jednostki „Czarny kot”, równie dobrze można by go nazwać „Piątek, 13” albo „Smuga cienia”. 

Makiety sztafażu. Bo nawet nie próba rekonstrukcji. Bo tutaj nic nie było. Wioski rybackie, niewielkie łodzie, jakimi można było wejść w ujście rzeki jednej lub drugiej, wyciągnąć na brzeg, przetrwać większą falę i kiedy burza przejdzie zarzucić sieci. Zarzucić je po niemiecku, nie po polsku. Polska to tutaj głośny, krzykliwy ale młody wynalazek, produkt made in China. Domaga się uznania, ale plastik wyłazi przy każdym mocniejszym stuknięciu o nadburcie. A prawda musi być inna. To czuć. Tu jest ciemność do odkrycia, nieoswojona i drapieżna. Drzemie tu pustka wszeteczna, próżnia jesieni, zimy, wczesnej wiosny, wiatru który zdaje się zrywać niebo, jak dach na nieukończonym domu z szachulca.


CDN

Komentarze

Popularne posty