Koniec Sezonu w Dąbkach, odcinek 4 (poniedziałek)


 

26 lutego 2024, poniedziałek


Ciąg dalszy końca sezonu w Dąbkach jak następuje:

Cały ten pas wybrzeża od Rozewia po Szczecin i Świnoujście jest w sam raz do wszelkich prób zatupania, zakrzyczenia, zagłuszenia wielkiej pustki, która rozciąga się zaraz obok, a w zasadzie zaraz pod tym sztafażem. Bo nikt i nic nie ma tutaj kotwicy, a wszystko jest tak mocno osadzone i tak głębokie i pełne prawdy historycznej ile estetyzmu drzemie w pomniku zaślubin Polski z morzem w Kołobrzegu, który jest tak nieczytelny i niewyraźny, że równie dobrzy mógłby być wykonany z betonu, gipsu, kartonu, paździerza, szachulca, suporeksu, żwirku dla kota czy trocin dla chomika. 

W każdej postaci te zaślubiny zachowałyby podobnie niejasną, mętną i nieforemną postać. Bo to coś nie próbuje nic światu głosić, a jedynie zasłonić, rozwodnić, mataczyć. Bo gdyby miał coś światu ogłosić to musiałby powiedzieć chociaż część tego, co polega na prawdzie. Że do wsi, miasteczek, przysiółków rybackich przyszli w którymś momencie rozchełstani Słowianie, a po nich kolejni, trochę mniej rozchełstani, ale też nieogoleni, nawet wtedy gdy wydaje im się, że jest inaczej, a skóra ich połyskiwała. I krok po kroku zamieniali je z wiosek i miasteczek na wskroś rybackich, które nie miały żadnych pretensji do świata - w swoje wyobrażenia o Saint-Tropez, Monte Carlo, Costa Brava, Lido di Jesolo, Rimini. 

Oto zdobili pas przybrzeżny sześciennymi domami o urodzie schronu bojowego albo bunkra jak kto woli, nazywanymi na wyrost willami, a potem dobudowywali do nich kolejne piętra albo obok stawiali w ich mniemaniu piękniejsze, z dwu – lub więcej spadowymi dachami, oknami dachowymi, krytymi blacho trapezem. A kiedy powstawały te domy spadowe, na złość właściciele kwadratowych willi z kolei okładali swoje styropianem, żeby ocieplić, wygładzić i móc pomalować i malowali je na fioletowo, zielono, seledynowo, różowo, kremowo. A właściciele starych poniemieckich obejść, których nie stać było na nowe tynki, okładali domy sidingiem. I wreszcie czasem, gdzieś pomiędzy tą ciżbą trafiał się oryginalny projekt, taki jak na tak zwanym zachodzie, niczym wisienka na torcie, resorak matchboxa na szczycie piramidy z kawy, dżinsów i papierosów w „Pewexie”, sam w sobie ładny, a w otoczeniu wywołujący odruch wymiotny, ale tylko pod warunkiem, że już się nie znieczuliłeś, nie wtopiłeś w ten tłum ulegający zbiorowemu transowi chodzenia wte i wewte promenadami, deptakami, kupowania, patrzenia, wąchania zapachu gofrów. 

I już nie było spokojnych miasteczek i wsi, ale pojawiły się kurorty, która to nazwa obejmowała miejscowości pozbawione urbanistycznego kośćca, będącymi zaledwie zbieraniną lokali, ośrodków wypoczynkowych oraz kilku sklepów wzdłuż szosy. I wszystko stało się na niby, trochę jakby. Bo życie tłumne panuje tutaj tylko dwa miesiące w roku, a potem następuje etap bezludny, kiedy bezdomni z innych części kraju mogliby tutaj przyjeżdżać w celu przetrwania jesieni i zimy we wrakach starych ośrodków wczasowych, barów zabitych dechami na głucho, bud, kiosków, do których przez długie miesiące nikt nie zagląda. I wtedy nie umieraliby dziesiątkami na ulicach katolickich miast śródziemia.

 I świadectwem tego ta konwulsyjnie wywichnięta firanka w oknie budynku "Rekin", która była szara od litrów deszczówki, które w nią wsiąkły. Czuć było, że tymi budynkami nikt się nie interesował, nikt tam nie mieszkał pokątnie, nie spożywał alkoholu, nie kopulował, nie oddawał kału ani moczu w rogach pokoi. To coś stało i niszczało w pokorze i cichości ducha. W dni sezonu każdy ma tu przecież lepsze lokum, a po sezonie nie ma nikogo. Obecna tu przez dwa miesiące nadludzkość jest wypierana przez depresyjną bezludność i chociaż pełno ludzi wokół to chowają się oni przed duchami powietrza, jak kutry rybackie do portów, do większych miast, miasteczek opodal wybrzeża, aby nie za blisko brzegu. 

Albowiem mieszkać w pozostałe miesiące nad brzegiem to wystawiać się na liczne głosy, które niesie wiatr, sztorm, fala. Wiadomo, że jesienne i zimowe miesiące znaczone są odcięciami wisielców z nadmorskich sosen, wyciąganiem samobójców z rzek, ich rozlewisk, starorzeczy i ujść, zawodzeniem upiorów tych, którzy rzucili się pod nieliczne pociągi, które o tych porach roku nie maja kogo wozić. Straszne są te miesiące bezludności, przerażające rzeczy widują tutaj ludzie w ten czas bywający i krótka jest amnestia lata dla tej krainy wszetecznej. 

Ale o tym jeszcze nikt nie myśli bo oto ciągle jest resztka lata i nadmorze obejmuje w posiadanie morze i wszystko wokół proponując gofry, zakręcone frytki, góralskie sery a także ryby z własnego kutra, zapewne. Ale zapytaj w barze a z którego to kutra te ryby konkretnie to pani zamilknie a oczami zabije, pokroi, posieka i doda do najnowszej sałatki z kiszonej kapusty do podania klientom, którzy są grzeczni i gębę otwierają wtedy gdy trzeba jeść, kłapać. Kłapanie, nade wszystko kłapanie jest tutaj ważne. I te stragany gdzie koszulki z „logiem” jak to mówią teraz Polski Walczącej, Armii Krajowej a przede wszystkim Narodowych Sił Zbrojnych, z których to nazwy wynika że były najważniejsze bo były narodowe oraz zbrojne, a wiszą obok opowieści o piwie, trawie i seksie oraz ginekologii i znowu obok wyjące wilki, wyklęci i pamiętamy, pamiętamy. A chuja pamiętacie, nie było was wtedy na świecie durne kmioty ani waszych rodziców co nie uważali na lekcjach historii tak samo jak wy, a wy tym bardziej bo mniej żeście mieli lekcji historii niż lekcji religii. 

A zatem powolne odkurzanie lustra, dogasanie jarmarcznych świateł i lampionów bez których migotania rozpływa się też większość tutejszych hologramów. Ach, przejść piechotą ten pas wybrzeża i być tutaj przez dziesięć miesięcy między sierpniem jednego roku a czerwcem następnego. Zobaczyć prawdziwego mieszkańca Dąbek, Bobolina, Darłowa, Łeby, Ustki, Jastarni. Zjeść obiad w prawdziwej smażalni, zobaczyć prawdziwy kuter wracający z prawdziwego połowu, puste plaże na których nie zostaną nawet doły po tych wszystkich śmiesznych fortach, szańcach, zamkach jakie wznosi się tutaj z dziećmi i bez, całe potężne i solidne, czyli zdolne do przetrwania jednej nocy. Przejść wszystkimi plażami, nie naznaczonymi już grobami na niby, na niby zamkami, na niby dobrobytem. Poznać pustkę i nie zagłuszać jej niczym. Wyjść na spotkanie duchów tego zimnego wiatru, północnego sztormu idącego niezachwianie po polarnych prowadnicach, chociażby się miało za to zapłacić wysoką cenę, bo przecież spotkania z tym co jest nie są za darmo. 

Wiedziałeś o tym, bowiem zupełnie przypadkiem na jednym z targów taniej książki w ręce wpadła ci pięknie wydana na kredowym papierze, w twardej oprawę kronika jednej z protestanckich parafii środkowego Pomorza u przełomu wieków ubiegłych. Książka nie zachęcała niczym, do tego aby ją otworzyć, a jednak otworzyłeś. Pisał proboszcz, nazywający siebie sam w trzeciej osobie „pierwszym duchownym”, który przyjechał tutaj z głębokiego interioru pruskiego pasać owce nad wschodnim morzem, bowiem w tamtejszym języku mówiło się Ostsee i mówi się tak do tej pory. Jak sam napisał Pierwszy Duchowny w prowadzonej przez siebie kronice:

[…]Napisał do mnie mój drogi superintendent Braun z Medow w swoim lapidarnym stylu: „Stanowiska pierwszego proboszcza parafii w Rügenwalde oraz urząd eforalny synodu tej samej nazwy jest wakatem – duża parafia, ziemia kościelna – to byłoby stanowisko dla Pana.” Po pewnym czasie odpisałem: „Nie mam na znaczek potrzebny na podanie.” Natychmiast otrzymałem zabawną odpowiedź: „Poniosę koszty znaczka na podanie do Rügenawlde.” Nie zareagowałem jednak na to.[...]


Być może Pierwszy Duchowny czuł, że coś go spotka, co nie pozwoli mu być tym samym, za kogo się miał i nie ma to nic wspólnego z jasnością idącą znad Galilei, ale z chmurami, które zbierają się nad Morzem Martwym i przyjdą popołudniu pod postacią burzy, w której będzie słychać dużo więcej niż w zwykłej burzy. Mimo oporu - Bóg nie przeszkodził, a nawet dopomagał do pewnego czasu i zechciał Pierwszego Duchownego osadzić nad Ostsee by wiele lat pełnił pokornie posługę, co roku jak to sam wyliczał, chrzcząc nie mniej niż 20% nieślubnych dzieci swoich parafian. Jednak po kilku latach duchy wiatrów i powietrza upomniały się o swoje i kiedy szarość dnia niewiele różniło od ponurości nocy, w jakieś marcowe pomroczności, głód przednówka - stało się, to co stać się musiało, o czym pisał w sposób nader zdystansowany pod odpowiednią datą jak następuje:


W marcu tego roku pierwszy duchowny doznał całkowitego załamania. Nie był w stanie przeczytać ani linijki, nie mówiąc już o pisaniu, i musiał udać się do kliniki nerwowo chorych. Już od grudnia ubiegłego roku nawiedzały go często zawroty głowy, zwłaszcza przy łóżkach chorych parafian, a od pierwszych dni stycznia – po szczególnie ciężkim ataku – nie opuszczał go już zupełnie ciężki ucisk w skroniach oraz niepewne uczucie w stopach przy chodzeniu. Brakowało mu snu, a niepewność i niepokój przybierały na sile z dnia na dzień. Niestety nie spełniła się jego nadzieja, że może wytrwa na służbie aż do błogosławieństwa konfirmantów, których nie chciał przekazać żadnemu zastępcy. Po kazaniu przed Wielkanocą z trudem dotarł do zakrystii, gdzie doznał całkowitego załamania. Przez cudowną Bożą łaskę powrócił jednak całkowicie do zdrowia. Już na Dziękczynne Święto Żniw tego roku odprawił nabożeństwo przed wypełnionym kościołem swojej parafii. Oczywiście trwało jeszcze parę lat, aż przezwyciężył wszystkie skutki tego załamania.

Milczą dzieje nad naturą tego załamania i drogami, jakimi z załamania wychodził Pierwszy Duchowny poprzez całe lata. Kluczowy był być może niepokój, nie wzmiankowany wcześniej a jakoby przybierający z dnia na dzień. Struktura znanego świata rozeszła się i rozwarła się czeluść, bezmiar, ciężko było na nowo zszywać draperie, zasnuwać wybite okno starą firaną. Dziura, była dziurą, wiatry wchodziły w Pierwszego Duchownego jakby był opustoszałym pawilonem „Rekin” a niesione wraz z nimi upiory powietrza urządzały sobie w nim huczną żertwę, na znak, że żyje jeszcze coś wrzuconego wiele lat temu w wody zatoki, chociaż toczone przez świdraki i przysypane piaskiem, ale jest i schodzą nocą cienie z Góry Rowokół i dziwne są kształty mgły nad Jamnem, Łebskiem, Gardnem i Sławskiem.


CDN.

Komentarze

Popularne posty