Koniec sezonu w Dąbkach. odcinek 5 (wtorek)

 


27 lutego 2024, wtorek

Koniec sezonu w Dąbkach - koniec:


- To tutaj - powiedziałeś patrząc na okolony drzewami wlot betonowej drogi która skręcała w lewo od alejki, którą szliście od domu "Rekin" na skraju ośrodka kolonijnego dawnego Ministerstwa Sprawiedliwości. Po prawej stronie okolonej niskimi koronami drzew drogi stał znak zakazu wjazdu, z dopiskiem, że wolno tutaj jechać tylko osobom zameldowanym w Dąbkowicy.

- Któregoś dnia nie było co z nami zrobić - zacząłeś opowiadać patrząc w przestrzał drogi który nikł w burzy lekko już żółknących liści - było mglisto, nikt nie słyszał jeszcze o wędrownych wesołych miasteczkach, nie wymyślono jeszcze disco polo, gokartów na pedały, a salonu tak zwanych gier w maleńkich Dąbkach nie było, bo nikomu też by się nie opłacał. Ktoś z „Rekina” przyniósł zasłyszaną wieść, że idziemy na poligon w stronę Dąbkowic. Rzeczywiście po śniadaniu przez szczekaczkę wezwano nas na plac apelowy, oświadczono, że dostaniemy prowiant zamiast obiadu i będzie wielka atrakcja, tajemnicza piesza wycieczka. Wydaje mi się, że wcale nie była tajemnicza, ale coś trzeba było z dziatwą zrobić, żeby nie zaczęła wyczyniać głupot w swoich pokojach. Pierwszy kilometr jakoś to szło, a potem zacząłem rozumieć dlaczego jeden człowiek może przejść dziennie nawet i pięćdziesiąt kilometrów, ale grupa ludzi - na przykład dywizja piechoty w 1939 roku - to już nie.

- No? - Małgorzata podtrzymywała twój słowotok, wiedząc, że sam musisz się zatrzymać i zreflektować, odbić od meandrów na główny nurt i zobaczyć, że ktoś za tobą został daleko w tyle. Nie dlatego, że nie chciał ci towarzyszyć, ale dlatego, że ty popłynąłeś w zupełnie innym kierunku.

- No, bo nie wszyscy szli tak samo, starsi parli do przodu, młodsi chcieli odpoczynku a jak go nie dostawali, to sami sobie robili postój, że niby zaraz dogonią swoja grupę, ale nie doganiali, więc ktoś biegł, żeby zatrzymać czoło marszu, jakaś inna ekipa biegła w przeciwnym kierunku, żeby znaleźć tych co na chwilę stanęli, mimo, że nie było takiego zezwolenia. A nas było ledwie ze sto osób, może sto pięćdziesiąt, plus wychowawcy. A jakby nas było tysiąc, dwa tysiące, to dopiero byłby bajzel, przystawanie, ruszanie, porządkowanie kolumny i tak dalej.

- Uhm - znowu podtrzymała rozmowę Małgorzata, ciągnąc cię delikatnie z powrotem w kierunku morza - mów, mów, po prostu będziemy powoli szli w stronę morza, dobra? Bo nie złapiemy zachodu słońca tylko komary, okej?

- Dobra - odparłeś, chociaż nie za bardzo chciałeś opuszczać wlot drogi, tak jakbyś chciał mimo wszystko sprawdzić czy tam na końcu jest ta Dąbkowica, czy nie pożarły jej demony reszty roku polskiego nadmorza. - No i tak szliśmy przez las, o ile pamiętam i nie było dokładnie nic po drodze, kropił drobny deszcz, przechodził w mżawkę, potem przestawał i znowu kropił, no totalna nuda. Normalnie by się szło godzinę, ale w kolumnie - to były ze dwie godziny. I nagle znad drzew, wzdłuż drogi nie wiem, może trzydzieści metrów nad ziemią wypadł mały samolot odrzutowy. Teraz wiem, że to musiał być pocisk przeciwokrętowy, bo ten samolot nie miał kabiny ani pilota, a pod kadłubem miał silnik rakietowy. Najpierw usłyszeliśmy taki gwizd, szum powietrza, dopiero potem zadarliśmy głowy do góry i zobaczyliśmy ten pocisk i usłyszeliśmy potworny ryk aż ziemia zadrżała. To brzmi jak banał, ale tak było a my, chociaż nigdy nie uczestniczyliśmy w żadnej wojnie, odruchowo rzuciliśmy się na ziemię, ale nie gdzie kto stał, tylko pod drzewa, w trawy, krzaki. "Lotnik, kryj się!". Pewnie tyle razy widzieliśmy to w różnych pouczających filmach dla dzieci, słyszeliśmy w opowiadaniach dziadków a może nawet nabraliśmy tego w żyły, może mieliśmy to w genotypie po poprzednich pokoleniach - że cała kolonia - dzieci w różnym wieku, wychowawcy, bezbłędnie, nogami w kierunku skąd przyszło zagrożenie, wszyscy padliśmy na ziemię. Jakby nas skosiło. Jakby nie skończyła się wojna, jakby trwała. To było moje jedyne chyba doświadczenie, kiedy przez mgnienie oka zrozumiałem jak to wygląda, jak to się czuje. Tam to było, ale tylko przez sekundę. A pewnie na wojnie tak jest cały czas, wiadomo, ale tamtą sekundę czasem sobie przypominam i on trwa i trwa.

Małgorzata milczała, dochodziliście do placyku z rondem po środku. Faceci z wypożyczalni gokartów na pedały zamykali interes, facet z maszyną do waty cukrowej jeszcze liczył na wzmożenie ruchu w okolicach zachodu słońca.

- Nie, nie skończyła się ta cholerna wojna. – powiedziałeś jeszcze raz, chociaż nie wiadomo do kogo.

 Małgorzata spojrzała na ciebie błękitnymi oczyma, westchnęła i powiedziała tylko:

- Chodź już, kupię ci gofra.


Komentarze

Popularne posty