Luminal, bezsenność (niedziela)

 19 maja 2024, niedziela




"[...]
A biały prócz śniegu
jest bezsenny brzask
niepokój jest biały
i biały jest czas
i biała jest cisza
na salach szpitala
luminal jest biały
i śmierć bywa biała
i białe wieżyczki
na bloku więziennym
i biała bezsenność
i biała bezsenność
[...]"
(Jan Krzysztof Kelus, "Piosenka o Rzeczach Białych")

Zaczynałem czytać po pięć, siedem stron dziennie, bo więcej się nie dało. Potem więcej i więcej. Czytałem dzisiaj w sali zabaw, gdzie mój syn rozrabiał z kolegą, a my siedzieliśmy przy stoliku, mamy rozmawiały, a ja powiedziałem, przepraszam, mam nadzieję, że nie pogniewacie się, że sobie będę czytał. Nie gniewały się. Wokół gwar dzieci. Nie gwar. Tumult.

I musiałem przerwać przy kolejnych wypisach z karty choroby, gdzie mowa była o tym, że chłopiec jest nadmiernie żywy, nie słucha się, ciągle biega bez celu. Dzieci, które były zbyt żywe w szpitalu w Lublińcu dostawały codziennie luminal. W srogich dawkach dla dorosłych. Były zabierane z domu żywe, często odwozili je rodzice na polecenie władz niemieckich albo bez polecenia, ale bardzo wiele z nich, nikt nie wie ile, w ciągu kilku tygodni, w wyniku postępowania medycznego, na które tłucze mi się po głowie tylko jedno słowo - piekło - przestawały być żywe zupełnie.

Mordy eugeniczne na pacjentach uznanych z chorych psychiatrycznie to ocean wypartego okrucieństwa i zbrodni. Tym bardziej wyparty, że często nie ma kto się upomnieć o tych ludzi, że często żyli jedynie w zakładach zamkniętych, które były ich jedynym światem, często zapomniani przez rodziny.

To jest jasne, że Kalina Błażejowska pisząc "Bezdusznych" (Wydawnictwo Czarne, 2023) musiała na początku pracy na coś się zdecydować, jakoś zawęzić swoje pole obserwacji. Zatem Gostynin w Wielkopolsce i Lubliniec na skraju Śląska. Dorośli i dzieci. Dorośli rozstrzeliwani, gazowani, a dzieci trute luminalem, na raty.

Zatem musiałem przerywać. Plac zabaw nie był dobrym miejscem, ale w ogóle nie było dobrych miejsc do czytania. Pociąg, którym tyle dzieciaków jeździ do szkół - nie. Dom, w którym za ścianą śpi syn?

Kończyłem dzisiaj w nocy, zadając sobie pytanie, jedno z wielu chaotycznych, jak to możliwe, że nikt nie zadał sobie do dzisiaj trudu żeby przeprowadzić na cmentarzu przy szpitalu w Lublińcu ekshumacje, żeby spróbować przynajmniej ustalić w przybliżeniu ilość pochowanych tutaj w czasie wojny dzieci.

A te szacunki wahają się od dwustu do półtora tysiąca.

Czy może raczej od zera, bo prokuratura RFN badając sprawę lekarzy z Lublińca w sumie uznała, że zbrodni tutaj nie było. Luminal się podawało chorym i tyle, a że chorzy oznaczało tutaj dzieci, które były chore na padaczkę, albo miały zdeformowaną kończynę czy były niewidome, albo po prostu nadmiernie żywe - to już jakby się nie skleiło w całość. To znaczy trudno zaprzeczyć, że dzieci umierały w Lublińcu, ale podobno nie w wyniku powolnego trucia, ale tak po prostu było. Wojna, złe żywienie, trudne przypadki.

Z zeznań świadków-ofiar, których było niewielu, a z których dzisiaj większość już nie żyje wynikało że dziennie umierało kilkoro dzieci, więc jeżeli przemnożyć odpowiedni liczby, przez ilości dni - to wychodzi coś zupełnie niebywałego. Przyjęto najpowszechniej liczbę 194, bo tak wyszło z jednego, jedynego zeszytu prowadzonego przez doktora Ernsta Buchalika. Ale być może to nie był jedyny zeszyt. Dane są niepełne.

Bo z zeznań samych rodziców dzieci często niewiele wynikało, z zeznań personelu - jeszcze mniej, trudno, żeby obecni wówczas obciążali kogokolwiek winą, skoro wówczas trzeba byłoby zapytać co oni robili wtedy jako personel.

A wachlarz nietypowości, z jakimi dzieci były kierowane do takich zakładów jak Lubliniec jak wynika z ustaleń poczynionych przez autorkę "Bezdusznych", ale też mający oparcie w literaturze przedmiotu był szeroki.

Na przykład moczenie nocne.
Albo to, że dziecko wykazuje zachowania aspołeczne, cokolwiek to znaczy.
Albo na przykład, że dziecko się jąka się co sprawia, że rozmówca ma wrażenie, że wyraża się nieskładnie.

Jąkałem się do liceum. Zacinałem się. Nie byłem w stanie przeczytać na głos treści zadania przy klasie. Czytanki z rosyjskiego. Logopeda, pedagog, dyrektor, matka - byli bezsilni. Nie rokowałem. Wyglądało na to, że nie zdam ósmej klasy. Z zewnątrz to wyglądało na imbecylizm szczególnego rodzaju. Miałem problem żeby kupić bilet w kasie, zapałki w kiosku jeżeli w kolejce była więcej niż jedna osoba, czyli ja.

Trudno w to dzisiaj uwierzyć. Ale tak było.

Ale można było też trafić do Lublińca za bycie rozrabiaką, nadmiernie żywym dzieckiem, dzisiaj powiedzielibyście ADHD czy coś takiego. Motyw biegania bez celu pojawia się u jednego z bohaterów książki. Biegał, więc dostawał luminal, osiadał i znowu biegał i znowu luminal, aż do zgonu, raptem kilka tygodni. Od września do października 1943 roku.

Mój syn dużo biega, także po domu, bez celu. Biega w polach, biega w swoim pokoju. Czasem mówi, tato pójdziemy na spacer, jeszcze się nie wybiegałem. I idziemy. Albo mówi, idę do pokoju, trochę pobiegam, bo wie, że to bieganie po kuchni nas trochę irytuje. I jak pojechał z dziadkiem do Finlandii, to szli w Helsinkach na kolację i dziadek mówił, no ja zrobiłem do tej restauracji kilometr, ale mój wnuk to chyba z sześć.

Biega, czasem skacze, żeby skakać. Tak jak dzisiaj na sali zabaw, z kolegą, gdzie musiałem przerwać czytanie książki, bo jednak się nie dało.

A jeszcze nagły skurcz pamięci przywraca mi jeszcze siebie, w wieku czterech lat z sanatorium w Rabce, gdzie nikt nie podawał luminalu, a jedynie było się samemu, bez rodziców, z dala od domu. Rodzice przyjeżdżali zdaje się na jeden dzień w tygodniu, ale trzeba było trzymać się mocno w środku, otorbić się trzeba było, bo się wiedziało, że rodzice są na chwilę i zaraz nastąpi powrót za wielkie drzwi z szybkami w różnych kolorach (chyba), do zbiorowych sal z białymi prześcieradłami (chyba), do inhalacji (nic nie bolało), zastrzyków (trochę bolało). Nikt nikomu nie robił bezpośredniej krzywdy, nikt nas nie chciał pozabijać, ale świat dziecka był rozbity w drobny mak. Dziecka wyrwanego z domu, a z tego co dowiedziałem się potem, przez pierwsze dwa czy trzy tygodnie bez prawa odwiedzin rodziców, bo to dzieci tylko rozbijało i personel potem miał z takimi kłopoty.

Zatem nie pamiętam żadnego bólu, ale wracała do mnie samotność w sanatorium. Samo jej wspomnienie. A to ból, który nie zostawia śladów, przynajmniej na skórze.

Motyw, który się powtarza. Rodzice odwiedzali dzieci, a one prosiły, żeby zabrać je do domu. Jakby w tym domu nie było. Jeżeli jeszcze umiały o coś poprosić. Zbierzcie mnie do domu, nie chcę tu być.

Jest noc, miałem robić coś zupełnie innego, co innego czytać, co innego pisać.

A nie umiałbym nawet powiedzieć jaka to jest książka.

Na pewno to jedna z tych opowieści, która jest biletem w jedną stronę. Dla tej która pisała, zbierała materiały, czytała dokumenty, rozmawiała ze świadkami - na pewno.

Ale też dla każdego, kto przeczyta, a jest człowiekiem.

Nie umiem nawet powiedzieć jak jest napisana, czy dobrze czy źle.

A to chyba oznacza, że jest napisana tak jak trzeba było ją napisać.

Bo, że trzeba było - to nie ulega wątpliwości.

Chociaż to jest tylko taki krąg latarki w ciemnym lesie w środku nocy.

Nie ma z tego wiele światła. Noc jest ciemna jak była.
Każdy rozsądny mówi, chodźmy lepiej stąd, nic tu po nas,
ale Ty wiesz,
że jest
dokładnie

odwrotnie.

Komentarze

Popularne posty