Nikt czyli podpadziocha (poniedziałek)
20 maja 2024, poniedziałek
W ostatni weekend, tym samym czasie toczyły się kolejne Targi Książki w Warszawie, zarazem Festiwal Silesiusa we Wrocławiu, o tutaj, zaraz obok i jeszcze Daniel Odija miał swoje 50 urodziny w Słupsku. I wszystko to razem budzi pewien mój niepokój egzystencjalny.
Zacznijmy od targów. Jakoś do tej pory nigdy mnie nie zastanawiał fakt własnej nieobecności na tego typu imprezach. Wiadomo, że pomimo swojego horyzontalnego charakteru - targi są jednak głównie albo dla tych którzy mają blisko, albo mają odpowiednio dużo - czasu, pieniędzy, zasobów ludzkich. Ani jak autor, ani jako kierujący małym kolektywem literackim ani jako czytelnik nawet, jak się okazuje nie dysponuję żadnymi zasobami, które umożliwiałyby mi udział w takich targach w jakiejkolwiek roli. Zatem tak, targi są płaska agorą, stragan straganowi równy, brzmi jak demokracja, ale jednak jest próg wejścia, który jest od lat nieprzekraczalny dla faceta z niewielkiej miejscowości na Dolnym Śląsku. Dla faceta, albo stowarzyszenia, którego pracami kieruje od ponad 20 lat.
Idźmy dalej.
Z kolei festiwal Silesiusa, jak i inne tego typu wydarzenia wokół nagród literackich ma charakter ściśle wertykalny, hierarchiczny. Oczywiście pokazuje się różne perspektywy, ale to przede wszystkim święto nominowanych i nagradzanych lub w taki czy inny sposób obsługujących nominowanych i nagradzanych, zatem dających rękojmię odbiorcom, że przynależą do świata wysokiej jakości literatury, nie to co cała reszta. Tutaj kiedyś bywałem, z rzadka, właśnie roli obsługującego innych, jako prowadzący ich spotkania, zdający mniej lub bardziej sensowne pytania aby mogli się wypowiedzieć, bo z pytaniami zawsze łatwiej. Nie przejmowałem się tym jakoś specjalnie, chociaż oczywiście szkoda mi tych, którzy przy takich okazjach zostają kompletnie za burtą, wydanych przez nas w Brzegu niezłych poetów i poetek. Taki festiwal, to zawsze jest ilustracja, że ci którym było dużo dane, będą mieli jeszcze więcej a tym, którzy mieli niewiele, to nawet się klamki do pocałowania nie da.
W sumie to chyba najbardziej mi przykro, że nikt z wielu kolegów i koleżanek będących w ostatnich kilka dni we Wrocławiu nawet na tę paskudną kawę do hurtowni niskoprądowej na Nadodrzu nie wpadł. No, może dlatego, że nie udaję że ta kawa jest smaczna czy coś, szczery jestem.
W każdym razie z jakichś względów, kolejny rok - co nie powinno być dla mnie zaskoczeniem - nie mieszczę się ani w planie horyzontalnym ani wertykalnym życia literackiego narodu naszego. Bywa, można powiedzieć gorzko. I oddać parafrazą pewnego hitu lat 90-tych muzyki popularnej - nie jestem z miasta. Żadnego w zasadzie.
I tutaj dochodzimy do urodzin Daniela Odiji, którego bardzo sobie cenię, nie tylko dlatego, że mamy tyle samo lat, ale dlatego, że mam go za utalentowanego człowieka o wielkiej pracowitości co się nigdy korporacjom nie kłaniał. Może dlatego, że go nigdy nie pokuszenie nie wodziły. No ale ile razy się nie spotkaliśmy, a było to raptem razy kilka - miałem poczucie obcowania z tym samym chłopakiem ze Słupska, żadna sodówka, żadne tam odpały, normalny, prosty chłopak z ulicy na Rybakach.
Zatem tu nie chodzi o to, że do Daniela się czepiam, o nie, życzę mu jak najlepiej, chodzi o pewną obserwację. Bo okazuje się, że urodziny Daniela urządził mu urząd miasta w uznaniu powyższych cech i owoców pracy twórcy, a postem na ten temat chwaliła się osobiście Pani Prezydent Miasta. Bo dla Słupska mieć na swoim pokładzie pisarza takiego jak Odija to powód do domy jest.
Przez chwilę sprawdzałem czy aby nie doszło do jakiejś secesji i czy Czechy nie mają już dostępu do morza, właśnie poprzez inkorporację Słupska.
Ale nie, Słupsk z Danielem i jego prezydentką nadal leży w Polsce.
I ta historia to zupełnie inny porządek rzeczy niż horyzontalny czy wertykalny, można go nazwać punktowym i osobnym.
I w poniedziałek rano, idąc z dworca PKP Nadodrze do pracy przy ulicy Łowieckiej, dziwiąc się jak z wiekiem coraz wyraźniej rozróżniam ptasie napierdalanie w krzewach i drzewach Środkowej Europy pomyślałem, że coś ze mną, moją strategią pisania i istnienia tego pisania jest - nie tak. Bo i w tym porządku, lokalnym, punktowym, poza wertykalno-horyzontalnymi układami odniesienia - też mnie nie ma. I nie chodzi zaraz o jakieś fetowanie, bo nie.
No, ale wydawałoby się, że dla autora, jak już coś wyda, naturalnym pierwszym miejscem powiedzenia - hej, jestem - jest lokalna biblioteka, centrum kultury miejscowe, względnie wojewódzkie coś tam. Zasięg niegroźny dla tuzów targów książki czy festiwali wokółnagrodowych albo letnich zjazdów krakowsko-warszawskich elit w różnych miejscach Polski od Szczebrzeszyna po Nową Rudę za publiczną kasę.
Otóż nic bardziej mylnego, wydałem między 2018 a 2024 rokiem równo sześć bardzo różnych książek. W Brzegu miałem jedno spotkanie, które sam sobie zorganizowałem. W Długołęce czy Kiełczowie - to nawet nie ma o czym gadać, chociaż szkoda, bo od niedawna bibliotekę mam dosłownie rzut beretem od domu. Opole, Wrocław tak mi bliskie - też w żadnej formie nie dały sie zbałamucić, nie mówię, żeby same zauważyły. A kiedyś miło sie współpracowało, na przykład z Miejską Biblioteką w Opolu.
W lipcu tego roku kończę 50 lat.
I chyba muszę sobie zadać pytanie na ile jeszcze to wszystko co robię i czemu poświęcam czas - ma sens. Bo sama konsekwencja podejmowania pewnych wyzwań, robienia czegoś tylko dlatego, że się robi do dwudziestu czy trzydziestu lat - jakoś dziwnie po tym weekendzie wydała mi się zabójcza. Skuteczna i zabójcza, ale nie tak jak sobie to do tej pory wyobrażałem. Ta skuteczność i zabójczość jak się okazuje jest skierowana przeciwko mnie, do wewnątrz a nie na zewnątrz.
Skoro nie znalazłem sobie jako autor, współwydawca miejsca przez tyle lat w żadnym układzie odniesienia, to być może zachodzi tutaj zjawisko znane ze szkoły, w którym dochodzi do tego, że jak uczeń raz, gdzieś na początku podpadnie, to jest obsadzany w roli podpadziochy już zawsze i chociażby się naprawdę starał czy wykazywał jakieś umiejętności oraz uzdolnienia - to jest przez korpus dyplomatyczny i system uczniowski spychany ciągle do dobrze znanej, bezpiecznej dla wszystkich roli.
Przy czym - myślałem sobie wychylając szklaneczke whisky za kolejną z pięciu napisanych i niewydanych książek - ja nie jestem tutaj obstawiony w roli podpadziochy, ale nikogo.
A kontynuacja pewnych energochłonnych działań, podejmowanych w nadziei, że kiedyś się odkuję to przypomina raczej mechanizm uzależnienia od hazardu.
Nikt czyli podpadziocha, już nawet kurwa, bez przydomku - pomyślałem, a akurat w głowie zaczął mi kiełkować pomysł na cały cykl wierszy czy krótkich próz poetyckich w stylu eco-science-fiction.
I co teraz? Iść na dno, czy jeszcze trochę powalczyć na powierzchni?
Komentarze
Prześlij komentarz