Rodzinny dom pracy twórczej (niedziela)


 


8 grudnia 2012, niedziela


1.

To jeden z tych obrazów, które zostaną ze mną do końca życia, a że do tego końca z każdym rokiem coraz bliżej, tym większą mam pewność co do wypowiedzianego zdania. Był sierpień 2016 roku, zbliżał się termin złożenia sprawozdania końcowego ze stypendium, jednego z kilku jakie pobierałem w życiu. Mieliśmy zaraz jechać na pierwszy urlop po urodzeniu Tymka i trzeba było się zmobilizować. Tak, wszyscy to znacie, mobilizacja przed urlopem, żeby na urlopie nie myśleć o niczym po za urlopem i potem uderzenie trzytonowego sągu drewna w głowę, kiedy wszystkie pozostawione sprawy wracają wezbraną falą pierwszego dnia po wypoczynku i nie biorą jeńców. To był jeden z tych momentów. W zobowiązaniu stypendialnym była mowa o tym, że powstanie utwór prozatorski o określonej objętości. A chociaż istniało prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że nikt nie oceni jakości literackiej tekstu, to istniała pewność, że urzędnik rozliczający stypendium sprawdzi czy utwór ma początek, rozwinięcie i zakończenie oraz - przede wszystkim czy - spełnia wymogi kreślone w umowie czyli czy ma zakontraktowaną ilość znaków.

 

Zatem pisaliśmy. Tak, to była praca zespołowa, o czym mało się mówi. No, bo żeby jedna osoba mogła pisać w warunkach normalnie działającej struktury rodzinnej – ktoś inny musi przejąć obowiązki osoby piszącej. Na przykład teraz, gdy piszę te słowa, moja żona robi lekcje z synem i trochę się kłócą, dlatego piszę w słuchawkach na uszach i puszczam sobie głośno Future Sound of London. Wtedy, w sierpniu 2016 z synem nawet nie było jak negocjować, bo miał kilkanaście tygodni, a termin - był terminem. Zatem obraz. Siedzę przy biurku, stukam ostatnie linijki ostatniego rozdziału, koło biurka w leżaczku, zawinięty w miękkości leży Tymek, a ja mam te same słuchawki na uszach co teraz i leci z nich to samo co teraz, a nogą w rytm beatu Future Sound of London próbuję bujać chłopca, żeby spokojny był młodzian. Ręce, jedna noga i głowa w tym czasie piszą. Małgosia w tym czasie pakuje nas na wyjazd, bo mamy jechać nocą, żeby dziecko spało i nie przeżyło jakoś strasznie tej podróży. Co chwila zapominam się w tworzeniu tekstu, zaczynam kołysać nogą jakby mniej regularnie i dziecko protestuje, że ej tata, nie wygłupiaj się, robota robotą, ale ja tu jestem. Po jakimś czasie kończę ostatni rozdział, ale nie jestem pewien tekstu pisanego w tych warunkach, zatem drukuję i proszę Małgosię, żeby rzuciła okiem, przeczytała, zakreśliła błędy. Tymczasem wypadła pora karmienia. Małgosia siedząc na fotelu, z synem przy piersi, drugą ręką trzymała kartki, czytała i co chwila kładła je sobie na kolanach, żeby wziąć do ręki długopis i zaznaczyć miejsce gdzie jest błąd. To wszystko robiła jedną ręką bo Tymek. Jak wspomniałem – zostanie to ze mną do końca życia.

 

2.

Tak, znam już treść pierwszych komentarzy bezdzietnej, przeważającej części, światka literackiego. „No to było sobie dziecka nie robić”, albo „życie jest sztuką wyboru”, albo „właśnie dlatego nie mam dzieci”. Z punktu widzenia, tych, którzy nie mają dzieci sprawa jest z pozoru jasna – nie moje dziecko, nie mój problem. Zarazem bardzo często zdarza mi się czytać takie komentarze w Internecie ze strony osób, którym troska o inkulzywność języka nie umyka i stale są gotowi stać na jej straży do samego końca. Ich, albo tej inkluzywności. Ale tak się składa, że ta inkluzywność jakby nie dotyczy już tych, którzy są heteroseksualnymi dzieciorobami.

 

Stypendia, rezydencje, warsztaty, kongresy targi, festiwale są organizowane tak, jakby twórcy, twórczynie funkcjonowali w próżni, albo przynajmniej obcowali z argonem i innymi gazami szlachetnymi. A wszystko to w kraju, gdzie obok walczącej o kulturową, genderową inkluzywność lewicy mamy jeszcze ociekającą prorodzinnością narrację prawicową i katolicką. Ale to oczywiście tylko w sferze deklaracji i bombastycznej retoryki, praktyka zaś rozmija się całkowicie z tymi deklaracjami. Bo praktyka wymaga wysiłku, a retoryka – jakby mniej.

 

Wystarczy zadać sobie pytanie przy ilu targach książki, kongresach kultury mamy kącik dla uczestników lub uczestniczek z dzieckiem, albo strefę animacji, gdzie rodzic – wszystko jedno jakiej płci – może zostawić na kilka godzin pociechę, co ważne, bezpłatnie, aby móc wziąć udział w  panelu, dyskusji, wykładzie? Ile oferowanych jest wyjazdowych rezydencji dla całych rodzin, w ramach których twórca czy twórczyni może kilka godzin dziennie popracować, a druga osoba zająć się potomstwem, co i tak jest rodzajem poświęcenia, ale dzięki czemu rodzina nie musi cierpieć rozłąki? No bo ilu jest ojców, matek rodzin, którzy gotowi są udać się na taką literacką rezydencję na cztery, pięć tygodni na przykład do Brna czy Lyonu, mając na wychowaniu dziecko, dwoje, czy pięcioro? Mając świadomość, że dziecko nie będzie miało drugi raz trzech czy czterech lat? Pomijam już drobiazg ilu pracodawców udzieli takiej osobie urlopu na tyle dni. Pomijam ile takich rezydencji jest dostępnych wtedy, kiedy dzieci, osobliwie szkolne, mają dwa miesiące wakacji i tak trzeba coś z nimi wówczas zrobić oraz z tym bezmiarem czasu. Bo podczas gdy wymiar urlopu w Polsce wynosi 26 dni na cały rok to w tym roku wakacje będą trwały dni 66, nie licząc ferii świątecznych, zimowych i wielkanocnych, oraz wszystkich długich weekendów, kiedy szkoły nie pracują.

 

3.

Zatem tak – mamy wiele pięknych słów ale mało odpowiadających im realnych działań oraz inicjujących je instytucji. Kiedy mówię, że chciałbym przyjechać na imprezę literacką z żoną, to jeszcze jakoś wydaje się zrozumiałe, ale kiedy mówię, że może z żoną oraz synem czy córką, to już zaczyna się kręcenie, że no, nie bardzo, my nie zapewniamy noclegów rodzinom, bo no, wiadomo co się w tych hotelach przy imprezach dzieje czasem, nie? Chociażby. Po za tym to pomnaża nasze koszty, a budżet nie jest bez dna. A z drugiej strony - przy słabej frekwencji na wielu imprezach literackich takie podkreślenie rodzinnego charakteru, wyjście mu naprzeciw familiarności - w sporej mierze mogłoby zmienić smętny obraz pustych sal, częściowo zapełnionych jedynie mniej lub bardziej dętą publicznością. Sale były by bardziej pełne, wokół miejsc imprez byłby ruch, wiele by się działo, wiele opłacałoby się wokół takich imprez zrobić –chociażby postawić jednego czy dwa foodtrucki - bo przychodzili by mężowie z dziećmi, żony z pociechami, widać by było życie, a nie tylko odczyty i pokasływania czy – jak dawniej – dźwięk odbezpieczanych puszek z piwem.

 

Albo taki rodzinny dom pracy twórczej, który oferowałbym strefę ciszy dla twórców po kilka godzin dziennie, a w tym samym czasie opiekę, animację dla dziecka, dzieci. Czy to takie trudne? Ba, można sobie wyobrazić nawet taki społeczny układ, w którym ci twórcy, twórczynie, którym lepiej się pisze wieczorem, zajmują się dziećmi swoich kolegów i koleżanek o poranku, a ci co wolą pisać rano, przejmują pociechy po obiedzie na popołudniowe spacery i hulanki na placu zabaw, który to dość łatwo jest postawić, nie jest to bardzo kosztowne. Gdyby taki Rodzinny Dom Pracy Twórczej funkcjonował w turystycznie ciekawym rejonie i nie stawiał sobie za cel lichwiarskich zarobków, ale właśnie wspieranie twórczości i twórców oraz twórczyń – mógłby nawet częściowo funkcjonować za odpłatnością, dla tych, których na to stać, nie musiałby być instytucją w stu procentach dotowaną przez pieniądz publiczny. I tak zamiast jechać raz w roku z dziećmi na wakacje do ośrodka w Mielnie nad polskim morzem – tacy ludzie jechaliby do innego ośrodka za podobne pieniądze popisać sobie, pobyć ze swoją twórczością, ale bez rozdzielania się z rodziną.

 

 

4.

Zapyta ktoś, czy to warte zachodu? Otóż ludzie wychowujący dzieci, tworzący rodziny – wedle zresztą wielu, różnych wzorców – mają swoje doświadczenie życiowe, które może się ujawniać mniej, lub bardziej wprost w ich twórczości. Brak takich instytucji, miejsc, wydarzeń – to wycinanie tych ludzi oraz ich doświadczenia z obiegu literackiego, twórczego, to jasne. Być może literatura, muzyka, film, sztuka jako zazdrosne kochanki preferują tych, którzy innych bogów nie mają przed nimi, preferują język w jakimś stopniu próżniaczy, egotyczny, pojedynczy. Bo przecież nawet pisząc te słowa – musze przezwyciężyć poczucie, że to, co piszę nie ma większego znaczenia, zatem mam jakieś przekonanie o własnej wyjątkowości dającej mi prawo głosu. Uniemożliwiając jednak tworzenie ludziom, którzy próbują godzić działalność artystyczną i obowiązki rodzinne lub wydatnie ograniczając takie możliwości funkcjonowania w obiegu  – jako społeczeństwo –pozbawiamy się potencjalnych owoców tej twórczości. Pewien typ głosu usuwamy poza nawias. I stajemy się dzięki temu ubożsi. No, a może po prostu jako społeczeństwo - jeszcze głupsi. Nie wiem czy naprawdę nas na to stać. Być może.


Komentarze

Popularne posty