O tym co dla kogo jest ważne przede wszystkim i dlaczego to mogą być bardzo rożne rzeczy. Repost z fejsa (sobota)
5 kwietnia 2025, sobota
Lato 1999 roku, wpadam do domu kolegi po piórze. Nic takiego. Bywało i wcześniej, że się widywaliśmy w mniej formalnych okolicznościach. Ba, w świecie, w którym obaj się obracamy w zasadzie tylko takie okoliczności istnieją, tylko tutaj - dla nas - realizuje się literatura, jako jakiś postulat przeciwko i za.
Mam dwadzieścia parę lat, wydaje mi się, że dopiero się rozkręcam, mam za sobą pierwszą publikację w ogólnopolskim piśmie literackim, szykują się kolejne, wygrywam konkursy, świat jest przede mną i u moich stóp. O tym że to ja jestem u stóp świat dowiem się za jakąś dekadę. Wydawało mi się, że jest „normalnie”, a tak naprawdę byłem byłem na ostrym haju.
Kolega, dzisiaj już może nawet przesunięty na osi bliżej określenia „przyjaciel” miał wtedy mniej więcej tyle lat co ja teraz, dzieci na odchowaniu, z trudem odrabiane trzy etaty – jeden w domu, jeden w pracy i jeden w literaturze. Spędziliśmy kilka godzin (były czasy że się miało czas!), a wieczorem siedzieliśmy na tarasie przed tak zwaną werandą, a weranda była zapchana po sufit książkami, pismami literackimi. Piliśmy domowe wino i patrzyliśmy na liszaje na ścianach, było ciepło i dobrze. I nagle doznałem olśnienia – to jest cena i nagroda zarazem. Na nic więcej nie licz, bo jeżeli chcesz iść tą drogą, to tutaj się znajdziesz. Kolega był i jest wśród bardzo wąskiego grona osób, z których zdaniem się liczę, których drogę twórczą uważam za prawdziwą i wiarygodną. Ale jest za to odpłata, która zarazem jest ceną i nagrodą. W każdym razie może tak być i nie masz prawa mieć o to żalu, chłopcze, wybierasz, może właśnie teraz. A potem krok po korku całe życie.
Podobne myśli mi się kłębiły w głowie, kiedy wracałem następnego dnia, było wcześnie rano, po prawej miałem linię Stołowych w słońcu i była w tym pejzażu pewność, cicha determinacja. Zobaczyłem i wybrałem. Tak, wydaje mi się, że wybrałem wtedy. Co więcej – wydaje mi się, że wiedząc to, co wiem teraz, przeżywszy to co przeżyłem, spotkawszy tych ludzi, których spotkałem – nie wybrałbym inaczej.
No właśnie – ludzie. To uważam za największa nagrodę jaka mnie spotkała i spotyka na tej drodze. A spotkania z ludźmi akurat są bezcenne.
Idźmy dalej.
Lato 2020 albo 2021 roku, czytam emaile jakie fruwają w pewnej grupie wpływu literackiego. I nagle, wśród tej ciżby czytam proste zdanie, które jest jak olśnienie, niczym błyskawica, zrzut paliwa z rakiety muska na nocnym niebie. Czytam raz, drugi i go nie rozumiem.
Cytuję z pamięci, bo już nie mam tych emaili w archiwum, ale brzmiało ono jakoś tak - „ostatecznie chodzi nam przede wszystkim o to żeby móc pisać książki i na tym zarabiać”. Zwracam uwagę na domyślność osoby pierwszej liczby mnogiej.
Niewielu rzeczy tak nie znoszę jak zaocznego zaliczania mnie do jakiegoś "my". Odrzucało mnie to z Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej, odrzucało mnie to mszy w kościele. Nie znoszę takiego inkorporowania do my. I żadnego że "chyba", żadnego zastrzeżenia, że "wydaje mi się". Po prostu. inkorporacja, uzurpacja. Objawienie, twierdzenie. Tak jest.
No chyba jednak nie.
To był ten moment, kiedy poczułem, że nie dogadam się z tą ekipą. Bo nie chodzi o to, że nie lubię zarabiać na swojej pracy, ale chodzi priorytety, o to wrzucone od niechcenia „przede wszystkim”. Nie, nie był to jedyny sygnał, że się nie dogadujemy, raczej jeden z wielu, ale znaczący. Odszedłem z tamtego miejsca i grupy, jak przede mną sporo osób, nie byłem wcale pierwszy ani jedyny, któremu entuzjazm wyparował niczym rosa na łące pod pierwszymi promieniami słońca. Ale bez większego żalu. Nie mieliśmy sobie za wiele do powiedzenia, ja nie rozumiałem o czym rozmawiają tamci, moje doświadczenie i mój świat nie interesował ich, tak był dziwaczny, obcy, trudnoprzetłumaczalny.
Dla jasności - wielu ludzi, których lubię i szanuje tam zostało, nie wiem za bardzo po co, może, w nadziei zbudowania jakiegoś pomostu, kładki. Ja tej nadziei nie miałem wielkiej wtedy, dzisiaj specjalnie też, ale szanuję tych, którzy chociazby milczącą obecnością próbują.
No i lećmy dalej.
Styczeń 2022, inna grupa komunikacyjna, mali wydawcy oraz mikrowydawcy na jednym czacie, ci nazywani pogardliwie „wydawcami poezji”. Wiele nas dzieli - na przykład status prawny - jest spółdzielnia, przedsiębiorca, fundacja, stowarzyszenie, grupa nieformalna, oddział SPP. Próbujemy ustalić wspólne stanowisko wobec pewnej nagrody literackiej, która ma najbardziej przez nas znienawidzony regulamin, złożony, skomplikowany, obwarowany licznymi szykanami na etapie zgłaszania książek.
A jesteśmy z krainy muminków, w której dla obsługi tych wszystkich targowisk nagrodyzmu poświęca się od 20 do 30% nakładu wydanej książki, więc dodatkowe szykany są tym bardziej poniżające. Po prostu.
Dla autorów i autorek, których wydajemy lista zgłoszeń to często jedyny ślad obecności w przestrzeni publiczej, dlatego ich zgłaszamy, wszystkich i za wszelką cenę. I nie w próżnej nadziei, że coś dostaną, że przebiją szklany sufit. Nie. po to, żeby mieli ślad, dowód na to że istnieli.
Potrzebnych było trochę postów, oznaczeń w social mediach, telefonów, dwa lata nacisku ale koniec końców nasze ostatnie stanowisko było takie, że jeżeli regulamin się nie zmieni – przestaniemy solidarnie wysyłać poezję do tej, jednej nagrody. Policzyliśmy bowiem, że nasze tytuły to mniej więcej połowa listy zgłoszeń w kategorii „poezja”. Tej listy która w ramach prestiżu się wachlujecie jurorzy, organizatorzy, sponsorzy. To my wam dostarczamy połowy kontentu na tej liście. Zatem minimum szacunku.
Ale jak nie - to nie - brzmiał nasz nieformalny komunikat. Chcecie się dalej bawić w „pakiety promocyjne” których zrobienie kosztuje małego wydawcę cały zien darmowej roboty, chcecie? Dodajmy wydawcy, który najczęściej działa samo jednoosbowo - jest pakowaczem paczek, piszącym posty, negocjującym ceny z drukarniami, użerającym się z dystrybutorami, obsługującym sklep na stronie wydawnictwa. zatem nie - to nie – proszę bardzo, jeszcze chwila i ten cyrk odbędzie się bez nas.
Po dwóch latach beton kapituły ustępuje, chociaż pod szantażykiem. Lista zgłoszeń jednak jest ważna, bez tych stu dodatkowych osób i ich nazwisk na liście zgłozeń - pozostałych kilka by tak nie błyszczało.
Bunt nawozu okazał się ten jeden raz skuteczny. Do dzisiaj myślę o tym z pewną satysfakcją.
Te trzy obrazy z życia wzięte skojarzyły mi się dzisiaj rano, kiedy szedłem z dworca PKP Wrocław Nadodrze przez zamglony Park Staszica ku hurtowni mojej, co jest jak dawka chemioterapii, daje przeżyć, ale zarazem coś zabija, gdy myślałem o inbie naszej, walce zażartej, która toczymy na plastikowe sztućce z baru mlecznego. Przyszły mi bowiem do głowy trzy tezy, które zapewne pozostają w luźnym bardzo związku z tymi skojarzeniami.
Po pierwsze bowiem w inbie okazało się (surprise, surprise), że w Polsce istnieje szerokie i bardzo wewnętrznie zróżnicowane środowisko ludzi piszących, a prostackie podziały na „pisarzy i pisarki zawodowe” oraz „hobbystów” nie przystają do tej złożonej rzeczywistości. To znaczy, owszem, jak się bardzo chce cepem grać na fortepianie, ale zazwyczaj tylko raz.
Tej złożoności i liczebności mam wrażenie nikt specjalnie do tej pory nie badał i nie brał pod uwagę gdyż każde stowarzyszenie swój ogonek chwali, a mówimy o stowarzyszeniach ogólnopolskich, nie licząc mnóstwa lokalnych inicjatyw, co mówię jak ta pliszka z Brzegu, co jak wiadomo współtworzy od lat KIT Stowarzyszenie Żywych Poetów.
Gdyby od tego zacząć, zamiast ex cathedra wypowiadać zdania o tym, że się jest jedynym działającym stowarzyszeniem – może dałoby się wypracować wspólne stanowisko. No ale nikt na to nie wpadł. A może wpadł, ale ja tego nie wiem? W każdym razie nawet jeżeli wpadł no to – nie udało się.
Ale po drugie – nie ma żadnej pewności, że taki wspólny mianownik by w ogóle dało się znaleźć, że jest jakiś zrąb wspólnych spraw, które są wspólne nam wszystkim "przede wszystkim".
I po drugie B - na pewno można też powiedzieć jedno i to się nikomu nie spodoba. Otóż żadne stowarzyszenie, żadna unia nie ma prawa wypowiadać się w imieniu całości środowiska i głosić swojej jedyności. No, tyle że zdaje się poza Unią Literacką, a ściślej poza jej prezesem w wywiadzie prasowym dla wielkonakładowego medium – nikt nic takiego nie padło ze strony innych związków twórczych.
Owszem Unia zajmuje się rzeczami, którymi inne organizacje nie zajmują się w tym samym stopniu co Unia, ale z kolei tamte organizację zajmują się tym, czym Unia nie zajmuje się w ogóle, a ponieważ Stowarzyszenia żyją tym, czym żyją ludzie je tworzący – to też coś mówi o tym jakiego typu ludzie tworzą te stowarzyszenia i co dla nich jest ważne „przede wszystkim”.
Nie tylko język cię zdradza, ale też dzieła rąk twoich świadczą za tobą.
Nie dziwi zatem, że po raz kolejny inne stowarzyszenia twórcze i osoby powiedziały na różne – mniej lub bardziej parlamentarne sposoby
– hola, hola mili państwo, nie jest prawdą, że nie ma zbawienia poza unitami.
Już nie chodzi nawet o liczebność Unii w porównaniu do innych stowarzyszeń twórczych, ale właśnie o zakres działań i definiowanie głównych problemów. Unia mówi o zarobkach pisarzy i pisarek, a na przykład Stowarzyszenie Pisarzy Polskich o tym, że dopóki mamy takie wyniki czytelnictw, a szerzej - uczestnictwa społeczeństwa w kulturze - nic się nie zmieni. Na co zdaje się odpowiadać Unia – ależ zmieni się, nasze zarobki się zmienią, bo muszą. Z tej wąskiej kołderki nam się wincyj należy, nie wam.
Taka postawa w płytkim stawie w jakim się obracamy, czy może nawet Kałuży, z całym szacunkiem dla Zenon Kałuża z zewnątrz wygląda tak, że wody jest mało, ale samo-obwłowany jedyny związek który działa będzie próbował zgarnąć tej wody najwięcej dla siebie. On weźmie i przekopie tutaj kanaliki, tam wybierze szlamu i stworzy sobie tutaj, o, takie oczko czystego zdroju, a wy tam się szlamoczcie w swoich mułach, ale oczywiście, powiedzą – zawsze możecie się do nas dołączyć w tym źródlanym oczku. Składki nie są wysokie, cena umiarkowana.
Tyle, że nie będzie miejsca dla wszystkich w opisanych warunkach to raz, a dwa, że niekoniecznie wszystkim nam chodzi o to samo. ja bym wolał jednak żyć w jednym stawie, bez sieci i więcierzy.
To był punkt dwa B.
Po trzecie – moim zdaniem, które nie musi być słuszne - żeby się dowiedzieć o sobie czego jeszcze nie wiemy i spróbować się zsolidaryzować wokół minimum wspólnego dla wszystkich trzeba by było najpierw zorganizować wspólny okrągły stół i zacząć się słuchać i rozumieć. Rozmowa i dialog, bez odgórnie zakładanego wyniku rozmowy dopuszcza, że musielibyśmy się być może rozejść się na swoje planety, z pokorą i smutkiem. Ale przynajmniej byśmy o sobie coś wiedzieli więcej, a to bezcenne.
Na przykład ilu/ile nas jest? Albo jaki procent z nas w ogóle kiedykolwiek podpisało jakąkolwiek umowę na cokolwiek?
Okrągły stół, staromodnie rzecz ujmując - ludzi pióra – z reprezentantami pokrewnych środowisk jako obserwatorami.
Są jednak dwa problemy jakie widzę.
Jeden – techniczny. To jest ogromny wysiłek organizacyjny i finansowy, bo żeby taki zlot, kongres, okrągły stół miał sens, powinien mieć charakter naprawdę otwarty. Moim zdaniem powinien tez obejmować na przykład tych, którzy od lat się nie zrzeszają i nie chcą nigdzie należeć, ale też są i robią swoje. Jak do nich dotrzeć? Jak dac wybrzmeic ich głosom? Nie mam pojęcia, ale wiedząc że takie zbory zawsze pozostawiają kogoś poza burtą, dobrze by było maksymalnie zbliżyć się do ideału.
Pytanie kto, za co, kiedy i gdzie by miał to zrobić?
Drugim problemem jest też to, ze przystępując do takiego spotkania trzeba byłoby na wstępie uznać, że się nie ma na wejściu całej racji i słusznych poglądów na wszystko, nauczyć się słów „przepraszam:, „pomyliłem/łam się”, „ja to widzę inaczej, ale szanuję twój punkt widzenia” i nie mieć palącej potrzeby powiedzenia ostatniego słowa, zawsze.
Pytanie - czy wszyscy jesteśmy na taki krok wstecz gotowi?
Nie wydarzyło się to na początku tej inby, ale przecież może się wydarzyć zawsze, w dowolnym momencie.
jak mawiał zdaje się Gaston Rebuffat - "Gdzie wola, tam i droga"
W każdym razie zażerając popcorn, chciałem z tego, tutaj miejsca powiedzieć, że najuczciwszym i najbardziej solidnym jak na razie wydawcą moich wierszy był i jest Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi, czyli mówiąc krótko Rafał Gawin. Po opowieściach koleżeństwa, które doświadczyło wydawania poezji czy trudnej prozy u „dużych” wydawców wiem już, że lepiej jest być kimś ważnym, na przykład człowiekiem dla wydawcy małego, niż być śmieciem czy zgoła gnojem, nawozem „w stajni” (tak się mówi „stajnia autorów”!) jakiegoś bardzo dużego wydawcy.
U Gawina jest mi fajnie, on nic nie zarabia, ja też, ale książki idą między ludzi, nie gniją w paczkach w magazynach, ktoś te książki czyta, gadamy o nich, opowiadamy sobie historie.
I mnie przede wszystkim o to właśnie chodzi.
Komentarze
Prześlij komentarz